Strona główna | Mapa serwisu | English version
 Aktualna strona
Z powodu licznych awarii na serwerze prv, nie mogę aktualizować regularnie tej strony dlatego zapraszam na stronę zaznaczoną wyżej.


Katz czyli gadający do siebie (wersja beta modyfikowana periodycznie)
TERRA INCOGNITA > Katz czyli gadający do siebie (wersja beta modyfikowana periodycznie)
Z uwagi, że mam częste problemy z edytowaniem tej strony, przez co mogą wystąpić błędy,  zapraszam do śledzenia Katza na stronie  TU


(wersja beta 2.002 zmiany następują w przeszłości)
Opowieść kosmiczno-antyczna


Spis treści: Wstęp,O Kandydacie,Jak wystartował,I chciał powrócić,Pisał felieton,O problemach,O seksie,X razy,W windzie,Alkohol,I samotność,Kiedy padła propozycja,Chronologia,To wypadek?,Zasnąłem,Więc cisza,Szkło,I nitka,Oj biegnij,Przez sen pt.Peryferia,?,Historia,To astronautyka,A peryferia cd.,To takie tam,Czy Peryferia to sen?,Tymczasem,Mam wątpliwości,B.,To punkt,Zanim,Zimno mi się zrobi,Nastąpi spotkanie na peryferiach,Jakiś jubileusz,I kontrwątek,501 i dalej,Przechył,Odnalazł burtę,W ciemna materia,Cel a,Komunikat,O początku,Przez syrenę,Skok w los,Potem mrzonki albo spotkanie,Oraz kilka zużytych nocy,Ja czyli chomik,Mam spokój?,A o co chodzi?,O deszcz dreszcz,Przecież to bzdury!,Lepsze przejście fazowe,Więc co?,Trnaslustracja,I dalej - z pamięci,Umówmy się,Że to nic takiego,Tylko apartament z przeznaczeniem na oczekiwanie,Yhm,Nastąpił niespodziewany przypływ,Wcześniej spacerek,Jasno, ciemno i gwiazdy,To sztorm,Ale kontinuum mimo wszystko,Raport,O obrotach,Raz, dwa, trzy i odbiło się,I popłynęło w eter,I co dalej?,Brak odpowiedzi nic nie oznacza,Sprawa pani B.

(Wstęp)


Sytuacja zaczyna się od pojawienia się na serwerze zarejestrowanym, powiedzmy na Kajmanach, witryny w języku angielskim, pewnej firmy werbunko­wej. Ogłasza ona, że poszukuje mężczyzn w wieku 30-40 lat, pasujących do mniej więcej takiego profilu:
1) lubiących od dziecka fantazjować;
2) będących z natury samotnikami – czujących się dobrze w swoim towarzystwie – samowystarczalnych pod wieloma względami;
3) nie mających rodziny i nikogo kto by za nimi tęsknił;
4) potencjalnie zainteresowanych:
a- ewentualnym długim pobytem na Antarktydzie
b- czy Wszechświat jest skończony, ograniczony, liniowy czy w formie pętelki
c- średniowiecznymi ekspedycjami, które nie powróciły z różnych przyczyn;
5) typów aspołecznych i od dziecka marzących o spokojnej emeryturze;
6) nie lubiących współzawodnictwa, ale nie zbuntowanych;
7) gotowych bez wielkiej zwłoki pojechać gdzieś przed siebie;
8) lubiących latarnie morskie, ostatnie piętra drapaczy
chmur, szczyty gór, w celach naturalnie estetycznych;
9) mających wieloletnie doświadczenie w unikaniu kontaktu z urzędem finanso­wym, agentem ubezpieczeniowym, firm windykacyjnych, byłej narzeczonej itp.
10)którym nie potrzebne jest do życia światło dzienne;
Na stronie tej znajduje się też bardzo szczegółowy test, mający na celu sprawdzenie kandydata pod kątem sprawności psychicznej w warunkach bra­ku życia towarzyskiego, reakcji na nieuniknione fatum, siły i konsekwencji w realizowaniu podjętej decyzji, i stosunku do kobiet (poszukiwany typ niepo­prawnego idealisty).
Po pierwszej selekcji kandydaci są prowadzeni indywidualnie za pośred­nictwem internetu, przez specjalistów pracujących na rzecz dużej, światowej instytucji naukowej, której nazwę kandydaci poznają pod koniec weryfikacji. Celem instytucji jest znalezienie odpowiedniego człowieka, który pomógłby w rozwiązaniu problemu dotyczącego całej ludzkości, człowieka niestereotypowe­go, trochę Herostratesa, trochę mizantropa.
Kandydaci są proszeni o wyniki wstępnych badań lekarskich i przysłanie materiału genetycznego w postaci polizanej szklanki. Wszystko jest finanso­wane przez organizatora za pośrednictwem znanego banku zobligowanego do za­chowania tajemnicy. Ponad to są zlustrowani dyskretnie na okoliczność opinii środowiskowej - im mniej można się z niej dowiedzieć, tym lepiej. Istotne jest przedstawienie biogramów przodków linii męskiej, oraz wybrania aktu ko­biety, z którą by się chcieli nawiązać bliższy kontakt.
Po przedstawieniu w miarę normalnych wyników medycznych i bardzo po­wściągliwych opinii, kandydaci w liczbie trzech zostaną zapoznani z trzema projektami naukowymi w których teoretycznie mogliby uczestniczyć. Mają sobie wybrać jeden.

Są to następujące projekty:
1) pływanie na holu za płetwalem arktycznym w specjalnym, aczkolwiek dość komfortowym batyskafie przez czas nieokreślony (w domyśle – czas życia wale­nia) – jedyny obowiązek to układanie tekstów piosenek do dźwięków przez nie wydawanych i transmisja radiowa dla stacji radiowych finansujących przedsię­wzięcie
2) życie na terenie jednoosobowego państwa o powierzchni 3km? (zapewniona odpowiednia rezydencja), usytuowanego na przykład na granicy Izraela i Pale­styny, którego gwarantem byłyby Stany Zjednoczone, i prowadzenie tam polity­ki izolacjonistycznej; budżet tego państwa to opłaty od mediów z tytułu re­lacji satelitarnej
3) wycieczka w kosmos na pokładzie rakiety, poza układ słoneczny, i jak po­zwolą warunki dalej; przy czym nie przewiduje się powrotu, chyba że przez przypadek; warunki na stacji luksusowe, można zabrać wszystkie ulubione rze­czy; relacja na żywo w kilku dziennych blokach przez stacje telewizyjne, fi­nansujące program badawczy tej wyprawy.
Naszego organizatora interesuje kandydat wybierający trzeci projekt i sprawa jest od tej pory koordynowana w czasie, i dosłownie w przestrzeni. Kandydat nie musi być specjalistą w żadnej kosmicznej lub pokrewnej dziedzi­nie, ponieważ stacja badawcza jest w pełni zautomatyzowana i obsługiwana przez roboty, a jego zadaniem jest pełnienie misji ambasadora wszystkich Ziemian w kosmosie i wymiana spalonych żarówek. W gruncie rzeczy jest on spełnieniem odwiecznego pragnienia ludzkości aby dowiedzieć się "co jest da­lej", tym bardziej że wyprawa w pełni automatyczna nie cieszyłaby się zain­teresowaniem mediów, czyli tak naprawdę opinii światowej. W efekcie kto miałby ją sfinansować?
Jako, że naukowcy są w pewnym sensie ograniczeni przez swoją dyscypli­nę, nie nadają się jako kandydaci do lotu. Są też inne przyczyny, na przy­kład osobowościowe – to w gruncie rzeczy narcystyczni egoiści, którzy chcie­liby uwypuklić swoją rolę.
Powód ostatni, może najważniejszy – problem powrotu na Ziemię jest elementem misji kosmicznej dramatycznie ją podrażającą i komplikującą tech­nicznie. A przecież podróżnicy epoki wielkich odkryć, nie zakładali pewnego powrotu ruszając w nieznane, liczyli na zdobycie paliwa i żywności u tubyl­ców, chociaż nie wiedzieli o ich istnieniu. Natomiast kandydat lotu w kosmos o te rzeczy nie będzie się musiał martwić. Zapewniono mu tego więcej niż teoretycznie jest w stanie zużyć, a jeśli (czego nie można wykluczyć) spotka kogoś to dopiero będzie sensacja. Ludzie przed telewizorami oszaleją.
Misja do momentu wystartowania i nieodwracalnego obrania kierunku, musi być całkowicie tajna z powodu spodziewanego oburzenia tzw. ośrodków opiniotwórczych, których hipokryzja sięga dalej niż lot ten ma trwać. Potem sprawę wezmą w swoje ręce specjaliści od kreacji nowych zjawisk, reklamy i Bóg wie czego jeszcze i świat na żywo będzie się pasjonował podbojem prze­strzeni kosmicznej.

=========================================================================


(O kandydacie)


Jestem..., nazywam się..., eee zresztą jakie to ma znaczenie. Dla sie­bie znaczę tyle, że jestem i nie chcę tego zmienić. Może i jestem uczestni­kiem tego beznadziejnego przedsięwzięcia zwanego eufemistycznie podróżą ko­smiczną i możliwe, że tak naprawdę to jest reality show. Jednym słowem nie ma prawdy, nie ma nieprawdy, jest jedynie powszechna opinia jak mówił pewien pacjent szpitala psychiatrycznego.
Pierwsza sprawa – mogę oczywiście lecieć tym czymś (mam na myśli ra­kietę) w Wszechświat, bo zgodziłem się na to. Lecz równie dobrze może być to eksperyment, który dzieje się gdzieś na uboczu, na przykład w Australii, przy zachowaniu wszelkich pozorów i złudzeń. Jak jest, tego nie jestem pe­wien.
Przyznam się, że trochę nie byłem szczery wobec ankieterów w trakcie weryfikacji, trochę eksperymentowałem jak daleko mogę posunąć się w konfabu­lacji. I jak się okazuje robiłem to skutecznie. Chyba, że im chodziło o mi­tomana? Natomiast wystarczająco wiele czasu spędziłem samotnie i zimą na plażach w Lido Adriano, aby teraz rozpatrywać prawdziwe powody jakie mną kierowały. Zaczepił mnie wtedy jakiś Włoch a ja milczałem wpatrując się w martwego żółwia, którego morze wyrzuciło na brzeg. Włoch gadał jak to oni mają w zwyczaju a ja ćwiczyłem milczenie, tak na przyszłość. Byłem dla Wło­cha jak ten martwy żółw.
Nie, przyczyną stanowczo nie byli ludzie. Nawet pani M. nie mogłaby mnie do tego zmusić, choć bardzo się starała nachodząc moją pustelnię, od progu ratując mnie, lecząc wszystkie moje choroby, załatwiając mi pracę, wy­poczynek, relaks i seks - nie musiałem się o nic martwić, tylko gdzie jest wyjście awaryjne!?
Miejsca tutaj mam więcej niż w moim ostatnim mieszkaniu przy la Rue de Rose w śmiesznym miasteczku Colmar w Alzacji. Nikt jednak tam jakichś śladów albo pamiątek po mnie nie znajdzie, bowiem byłem postacią zbyt anonimową, nikt mnie tak naprawdę nie znał, poza tym wtedy występowałem pod panieńskim nazwiskiem mojej babci, bo się ukrywałem przed... Przed kimś.
Statek jest pewnie w całości monitorowany, mam tego świadomość i nie mam żadnej gwarancji, że nie transmitują tego na cały świat, zbijając na tym potężne pieniądze. Ciekawe jaki nadali tytuł? - "Tam i powrotem się nie przejmuj", albo "Odyseja karmiczna"? Ja optowałbym za "Wpadnijcie na placki ziemniaczane". Ale właściwie jest mi to obojętne. Traktuje to jak spektakl z gwiazdami w tle, inna sprawa na ile prawdziwy? Zadbano nawet o realistyczną pajęczynę z pająkiem w rogu pokoju. Podobno mogły się tam zawlec same w ja­kiejś skrzyni. No, jest to nieprawdopodobne niedopatrzenie. Ciekawe co się jeszcze tu przypadkiem zawlekło? Gdybym ja to wcześniej wiedział!
Mam ze sobą na pokładzie cały swój majątek: moje narzędzia, książki, mój wiekowy komputer, przy którym teraz siedzę i piszę - mam zapewnione wy­danie książki ze wspomnieniami, oczywiście post mortem. Zobaczymy jeszcze czy będzie o czym pisać?


(Jak wystartował)


Oswobodziłem się z atmosfery Ziemi. Leciałem i jak mnie zapewniono, wszystko było w porządku. Chcieli mi powiedzieć w jakim kierunku lecę, ale odpowiedziałem, że jest dla mnie nieistotne, w każdym kierunku krajobraz za oknem mam ten sam. Przypomniałem sobie wówczas ten głupi dowcip o małpie i kosmonaucie. Brzmi on tak mniej więcej: wysłali małpę i kosmonautę w kosmos, po opuszczeniu przestrzeni ziemskiej małpa wyciąga zalakowaną kopertę, w której jest napisane: naciskać codziennie przyciski z wizerunkiem banana i pomarańczy. Kosmonauta otwiera swoją kopertę i czyta: karmić małpę i niczego nie ruszać. Moja rola była ustalona, byłem kosmonautą.
Nie będę się wdawał w szczegóły techniczne na temat statku kosmiczne­go, chociaż jak się domyślam, jest to dla wielu wyznacznik wiarygodności mo­jej wyprawy. Opiszę dlatego tylko wygląd pomieszczeń mieszkalnych, żeby do­datkowo wprawić was w konsternację.
Otóż po konsultacjach ze mną projektant zaaranżował je w stylu ogólnie bell époque. Wszelkie instrumenty, instalacje, przyrządy i narzędzia wyglą­dają jak wykręcone z wieży Eiffela . Dominująca w nich polerowana miedź, platerowane żelazo, są o wiele przyjemniejsze w użyciu niż tandetne tworzywa sztuczne, i o wiele zdrowsze. Chciałem żeby wnętrze przypominało futury­styczne wizje bolidów czyli pocisków lecących na Księżyc, jakie mieli wten­czas romantyczni piewcy epoki wczesnego industrializmu. Wielką wagę przykła­dano do estetyki i komfortu w jakim mieliby spędzić czas na ekspedycji sza­cowni badacze, nie widząc żadnych przeszkód aby funkcjonalizm szedł w parze z pięknym wyglądem. Postanowiłem zatem, iż resztę mojego życia mogę spędzić w luksusie godnym czasom wiktoriańskim.
Wydali na cały wystrój majątek, ale przecież zaoszczędzili fortunę na budowie kapsuły ratunkowej, więc moje wymagania zostały bez słowa spełnione.
Umeblowanie zostało ściągnięte z angielskich i holenderskich antykwa­riatów; od razu uparłem się przy oryginałach – nie wiem jak oni to załatwili z celnikami i muzealnikami? W końcu jest to nieodwołalna strata, a ja opu­ściłem granice Ziemi, ba – wszystkie granice ziemskie. A wiem o paru przed­miotach, które zostały zakupione na moje wyraźne życzenie na aukcjach w No­wym Jorku i Londynie. Między innymi dwa obrazy mojego ulubionego Chirico.
Tak więc miejsce w którym jestem podobne jest po części do latarni morskiej z powieści Jacka Londona, do łodzi podwodnej kapitana Nemo, do sa­lonki w Orient-Expresie i do buduaru madame Fanny. Nawet okna mam jak bulaje na Tytaniku, nawet zasłonki się chwieją...
Tyle, że to efekt przeciągu, trzeba tylko zamknąć drzwi do sypialni i zapadnie kosmiczna martwa cisza. No nie do końca - ten statek czasami skrzy­pi, dobrze że nie zawodzi - tego bym nie zniósł!
Powierzchni mieszkalnej mam tu jak wspomniałem więcej niż w ostatnim mieszkaniu w Colmar, co nie jest specjalnym osiągnięciem bo tamto było kawa­lerką mieszczącą się na poddaszu osiemnastowiecznej szachulcowej kamienicy, na której można by grać w kółko i krzyżyk.
Z dużego pokoju dziennego, w którym teraz siedzę, wyjście jest do bi­blioteki lub na korytarz. Z korytarza drzwi prowadzą po kolei od lewej do kuchni, na klatkę schodową, do sypialni, łazienki, biblioteki i do pokoju dziennego. Kuchnia jest pomieszczeniem najbardziej przesiąkniętym technicz­nymi urządzeniami, bowiem jest również rodzajem sterówki i to w całym tego słowa znaczeniu zaaranżowana jak na dziewiętnastowiecznych parowcach. Okna znajdują się tu na trzech ścianach, i są to tradycyjne okna a nie bulaje jak gdzie indziej. To znaczy od wewnątrz są to zwykłe okna pomalowane farbą olejną, typu francuskiego, wysokie ze szprosami.
Wiem, że to bardzo nieprawdopodobnie brzmi, co ja tu opisuję, lecz czy nie sądzicie, że jest to celowy zabieg? Ale też co stoi na przeszkodzie, żeby tak było w istocie jak opowiadam? Oczywiście nikt rozsądny nie wieszał­by obrazu olejnego, w złoconej ramie lecąc rakietą na Księżyc, ale ja mam przecież spędzić tu kilkadziesiąt lat, i nie będę się gapił na wojskowe re­gały i pryczę w świetle jarzeniówek, by już po miesiącu popaść w stan depre­sji.
Wiem co jeszcze możecie sobie o tym myśleć drodzy przyjaciele, że ko­responduję z wami siedząc w jakimś zapadłym szpitalu psychiatrycznym, i jest to częścią terapii zadanej mi przez prowincjonalnego praktykanta z inklina­cjami do eksperymentów. No cóż. Jest to w pewnym sensie racja. Miewam zabu­rzenia emocjonalne, jestem wieloletnim pijakiem, który postanowił polecieć w kosmos, aby nie pić. Dobre co?
Dalej - teraz ujawnię kilka faktów, które dociekliwi mogą sprawdzić. Tylko jedna uwaga, żeby nie było oskarżeń o podawanie przeze mnie powszech­nie znanych doniesień prasowych, podam jedynie te, które można znaleźć w od­powiednich archiwach. Oczywiście utrudnia to drogę weryfikacji, z drugiej zaś strony uczyni mnie osobą bardziej wiarygodną.
Byłem parokrotnie w związku z kobietami i nie jest to szczególną ta­jemnicą, że nie osiągnąłem w tym sukcesu. Powiedzmy sobie wyraźnie - nie oskarżam moich byłych partnerek o własną frustrację. Wiecie jak to jest, spirala pretensji, wzajemne niedopasowanie i brak zaufania – oto najkrótsza diagnoza wspólnych cierpień we dwoje. Wolność współcześnie jest niezdefinio­waną formą przemocy, bo demokracja we dwoje jest niemożliwa, jest patem. Cała para idzie w wieloletnie przekonywanie się o wzajemnej niekompetencji, a w kąt idą wspólne cele i pragnienia. Te bzdury o partnerstwie... Napakowa­ni ideami o nich jesteśmy skłonni podjąć decyzję o małżeństwie nie wiedząc nawet, że staliśmy się ofiarami systemu bredzącego o równości. Równości cze­go? Długości do głębokości chyba. Ale dość o tym.
Tak więc wysyłając mnie w kosmos, Ziemianie pozbyli się jednego zgorzkniałego konserwatywnego liberała o poglądach anarchistycznych.
Nie jestem mizoginem, pragnąłem połączyć się z jakąś chętną Ziemianką i zamienić się z biegiem lat w proch, ale z satysfakcją dobrze spełnionego życia. A tu takie rozczarowanie. Teraz niech smutek rozdziela serca tym wszystkim nienasyconym kobietom, że mnie nie spotkały. Cześć żegnajcie na zawsze. Wszystkim samotnym jestem gotów wysłać swoją fotografię jak zażywam kąpieli pod prysznicem z własnoręcznym podpisem... Głupi żarcik.


(I chciał powrócić)


Jestem w każdej chwili gotowy wrócić gdyby to było możliwe. Lecz o tym nie pomyślałem, i co najgorsze, tego nie mam w kontrakcie.


(Pisał felieton)


Od paru miesięcy piszę do pewnej lokalnej gazety, która zupełnie nie orientuje się w mojej obecnej sytuacji, bowiem regularnie umieszczam w niej swoje kompletnie ziemskie felietony pod nazwiskiem, które jest na tyle po­spolite i kosmopolityczne, że nikt nie zestawi je osobą lecącą teraz po wielkiej paraboli, która w pewnej nieznanej chwili może zamienić w elipsę (wyjaśnię to później). O tym locie i o sobie także pisałem, oczywiście mocno krytycznie, uderzając w najczulsze miejsca "swojej" misji. Artykuł był przez wielu bardzo dobrze przyjęty, mówiono mi, rzecz jasna nie prosto w oczy, że umiałem oddać sytuacje tego nieszczęśnika jakbym nim sam był! Artykuł empa­tyczny. Dla redakcji jestem człowiekiem sparaliżowanym i odpowiada im inter­netowy kontakt ze mną. Podpisuje się czasami pseudonimem „Machinator”. To wiadomość dla tych szukających mojej tożsamości – proszę, pomóżcie mi!
Ludzie nawet nie wiecie jaki mam tu punkt obserwacyjny. Bardzo podoba mi się pogląd o istnieniu inteligentnego życia poza naszą planetą. Nie twierdze, że go nie ma, sam nim jestem, ale gwarantuje wam nikt przy zdro­wych zmysłach i inteligencji w standardzie ziemskim nie powinien odwiedzić Ziemi, bo nas nie ma, albo inaczej jesteśmy chwilową chorobą ewolucji!
Nie mamy świadomości istnienia. To tak jak byśmy chcieli odwiedzić ro­dzinę w pewnym mieszkaniu, której członkowie nie znają wzajemnie swoich imion. Poza tym skąd wiadomo, że jakaś obca cywilizacja nie przejęła już kontroli nade mną. Istnieją pewne przesłanki, że tak w istocie jest – od ja­kiegoś czasu mam nieodparte przeczucie czyjejś obecności, nie pasują mi nie­które dźwięki, są jakby niezbyt kosmiczne - to szuranie kapciami po podło­dze, skrzypienie materaca. Mówią mi, że to na skutek samotności i izolacji. Pytają mnie czy gadam do ściany? Tak, ale robiłem to już na Ziemi!


(O kandydacie)O problemach


Jakie problemy związane są z podróżą w kosmos? Otóż nie rzuca, nie trzęsie, nie miewa się choroby lokomocyjnej, wobec tego stoi się jakby w miejscu, a podobno gna z olbrzymią prędkością. Ale na Ziemi jest tak samo o ile nie ma trzęsienia, choć to bardziej defekt pojazdu niż uciążliwości z poruszania się po czymś.
Drugi problem jest taki, że ciągle trzeba sobie wynajdować jakieś za­jęcia. Wczoraj popsułem celowo lampkę nocną i zabrałem się do jej naprawy choć w piwnicy, raczej w magazynie jest ich zapas. Mam tu swój bardzo trady­cyjny warsztat - wiertarki, archaiczną tokarkę, narzędzia ślusarskie, sto­larskie. Mogę wymienić szybę gdyby pękła, przetkać zlew jak się zatka i na­prawić instalację elektryczną w kontakcie.
Po trzecie – dźwięki. Trzeba się do nich przyzwyczaić. Są inne niż każdym domu. Na co dzień nie zdajemy sobie sprawę, że są i nas informują o tym, że sąsiad ma czkawkę, kot skacze z szafy na podłogę piętro wyżej. Tego się nie słyszy ale to jest. Tutaj się bezwiednie wsłuchuję i wyobrażam sobie te dźwięki – szuranie kapci po podłodze, skrzypienie materaca za ścianą, ja­kieś rozmowy – ale nie wiem o czym, bo nie rozróżniam słów.
Mówią bym nie przesadzał z imaginacjami! Dobre sobie – to mój dom i będę sobie wyobrażał co chcę.
Po czwarte – śniadanie. Nigdy nie potrafiłem sobie przygotować śniada­nia. Mogli o tym pomyśleć, żeby były gotowe na czas. A tu masło zamarznięte i nie daje się rozsmarować.
Problemów mam więcej, na przykład denerwują mnie wysmarowane okna od zewnątrz, okopcone, widać linie papilarne jak po proszku daktyloskopijnym. powoduje to nieodparte wrażanie jakby ktoś próbował wejść do środka. I jak mam to wyczyścić?


(O seksie)


Ona idzie ku mnie rozkołysanym krokiem bioder, z których sączą się fe­romony przenikające stal pancerną. Ciepła, ruchoma, wilgotna jak zupa mlecz­na. I co bym nie pomyślał o ojcu, rozgrywkach piłki nożnej, zanieczyszczeniu powietrza - wielkość moja rośnie i gotuje się na bałamutny akt wejścia jak najgłębszego w obszary jej oddania, podporządkowania, przyzwolenia, zawłasz­czania moją własnością. Bo ona odbiera a ja daję, bo jak nie to mnie skłoni swoimi ustami, obietnicą wiecznej gotowości na każde moje skinienie, kiedy zestresowany wojownik potrzebuje filiżanki endorfiny. Mam. Jestem. Mało cały nie wejdę do jej środka. Wystaje mi tylko pięta. Rozcieńcza mnie, że aż z nabrzmiałych muskułów ścieka pot - potem to razem liżemy. Liżemy swoje rany, liżemy swoją bezbronność, gładzimy delikatnie mrucząc. Wracamy do swoich ciał, trochę zażenowani, że nas przy tym nie było. Gdzie byliśmy? W swoich łóżkach? Gdzieś daleko? Czułem się jak krążownik wbijający się w rufę pięk­nej fregaty - pełny abordaż. Ile to trwało? Paulo Coelho twierdził, kierując się zwierzeniami kobiet, które z tego żyją, że jedenaście minut. Aż jedena­ście minut trzęsienia ziemi, żeby się ocknąć ze zdrewniałym językiem, łomo­tem serca i jakimś dziwnym dźwiękiem zastygłym w zębach.
Urocze. I to wszystko, drodzy Państwo odbywa się w mózgu, na granicy świadomości, i do tego nikt nie jest potrzebny. Ale! Ale zawsze znajdzie się jakaś Partia Boga, która chce mieć więcej i więcej ludzi, żeby jakiś impo­tent mógł nimi zawładnąć. Dlatego też zdecydowałem się na ten lot. Wysłali mnie na podbój kosmosu - he he.


(X razy)


Od kilku dni nie dzieje się nic. Zupełnie nic. Za oknami te same gwiazdy, te same konstelacje, jakbym stał w miejscu. Dziwne dźwięki za ścia­ną zamarły. Choć były dziwne, to dodawały mi otuchy. Sądziłem jednak, że ktoś tam jest. Może mnie usłyszał i teraz nadsłuchuje?
W bazie też cisza, mają jakiś rozgardiasz. Reorganizacja, zwolnienia grupowe czy coś. Mam być cierpliwy.
Wobec tego odpowiem teraz na kilka pytań, które dostaje od was, że tak powiem - Ziemianie. Pierwsze pytanie, które często się pojawia to czy po­trzebuje seksu. Otóż tak - ta praca jest jaka jest, nie mam się do kogo przytulić, ale też jestem jednostką dość egoistyczną i podporządkowującą so­bie w swoim życiu innych. Fatalnie to brzmi więc uściślając powiem, że w do­tychczasowym życiu megaloman taki jak ja, dostosowywał się i owszem na tyle ile to było mu potrzebne, żeby realizować własne plany. Ale zbaczam z tema­tu. Pytają mnie o szczegóły. Odpowiem tak - a wy myjecie zęby?
Uwielbiam seks, ale jego organem jest mózg, najbardziej nabrzmiały element seksu, reszta jest jedynie sposobem na uwolnienie się od myślenia o nim. Inaczej mówiąc w mózgu jest poezja, w fizjologii proza. Dlatego wy­obraźnia podpowiada coraz to nowe sytuacje, jest w tym nieokiełznana, reszta jest trywialna. Mechanika nic więcej. Ile widzieliście filmów pornograficz­nych? Widzieliście coś nowego ostatnio?
Drugie pytanie kwestionuje to, że dzieje się to naprawdę. Cóż mogę po­wiedzieć - mnie również ogarniają czasem wątpliwości. Lecz czy prawda, jak­kolwiek ostateczna, jest poznawalna? W nosie mam czy ja śnię, czy mnie śnią.
Trzecie: a grawitacja? A ja odpowiem: a fizyka kwantowa w odniesieniu do ogólnej teorii względności? Wszystko tu się zgadza?


(W windzie)


Jest winda, która służy mi do zjeżdżania na poziom gdzie są zapasy żywności. Ta winda mnie martwi. Jest bardzo ładna, stylowa - to kolejna eks­trawagancja projektantów. To jest winda obsługiwana ręcznie dźwignią, z do­datkowymi wewnętrznymi drzwiami, obita miękką draperią w tureckie wzorki, boazeria drewniana z orzecha i plafon w stylu Art Déco oraz lustro w starej fryzowanej ramie. Winda jest stylowa, zgrzyta i trzęsie, ale też dość regu­larnie się zacina. Gdy zwróciłem bazie uwagę na to, stwierdzili żebym się nie przejmował, ten model wymontowany z jakiejś starej kamienicy na Manhat­tanie jest tak skonstruowany, że musi mieć przerwy w eksploatacji, i żebym robił zapobiegliwie zapasy. No tak. Ale o tym co mnie naprawdę niepokoi im nie powiedziałem. Otóż w tej windzie czuje wyraźne damskie perfumy. Kilka­krotnie ją wietrzyłem i za każdym razem jest tak samo. Nie myślcie sobie, sprawdzałem wnętrze centymetr po centymetrze w poszukiwaniu jakiegoś automa­tycznego spryskiwacza. Nic nie znalazłem!
Już o tym myślałem - ona musi gdzieś tu być. Wpadłem na znakomity po­mysł: pomyślałem o pozostawieniu w windzie listu do niej. Przecież w ten sposób możemy się przekonać o swojej obecności. Dzisiaj wieczorem, oglądając "Między słowami" z Bilem Mareyem i Sandrą Johanson, myśląc że to właśnie ona jest tą, która pozostawia po sobie zapach w windzie, wymyśliłem banalne "Je­śli jesteś zostaw dla mnie tu jakąś informację". Byłem żałosny, ale nie chciało mi się niczego zmieniać w tym krótkim tekście, bo co mnie to może obchodzić czy mam współpasażera, nawet gdyby to był jedyny człowiek w zasię­gu kilkuset tysięcy milionów kilometrów. Jednak przez wrodzoną skłonność do inercji, kartkę ową podrzuciłem jeszcze tej nocy do windy.
Rano o niej zupełnie zapomniałem, bo też nie musiałem korzystać ze spiżarni. Popołudniu, gdy nagle sobie przypomniałem, z kołataniem serca szybko przywołałem windę - działała. Otworzyłem drzwi z pewną nadzieją - ale kartka leżała na dywaniku tak jak ją tam zostawiłem. Odczułem coś na kształt ulgi. Jednak po tygodniach samotności nabrałem cech wysoce starokawalerskich i ceniłem sobie swoją niezależność i wyjątkowość.
Dla pewności zjechałem jeszcze na dół, pochodziłem trochę po piwnicach - jest ich tu trochę. Właśnie - nie do wszystkich miałem klucze? Przecież po co miałaby zjeżdżać na dół jak nie po to samo co ja? A w moich zapasach nie zauważyłem jakichś tajemniczych ubytków.
Mogłem zostawiać wiele śladów swojej obecności, ale udowodniłbym tylko sobie, że popadam w paranoję. Poza tym musiałbym to potem posprzątać, na co nie miałem ochoty.
Trzasnąłem drzwiami windy i machnąłem ręką na to wszystko.
Następnego dnia zdębiałem. A zaraz potem zacząłem się śmiać - na pod­łodze oprócz mojej kartki, leżała jeszcze jedna i jeszcze kilkanaście in­nych! To były różne kartki, kartoniki, fiszki. Zapisane odręcznie i drukowa­ne - wizytówki tanich nowojorskich adwokatów, jakieś spisy zakupów, parę bi­lecików wizytowych, biletów komunikacji miejskiej, reklamówek domów publicz­nych, a także liścik w moim stylu - "Czemu mam wierzyć w ciebie?".
Gdy się schyliłem żeby to posprzątać, potrąciłem lustro i spod niego wysypało się kolejnych kilka karteczek. Teraz zrozumiałem! Kiedy wczoraj trzasnąłem drzwiami windy, w ten sposób znalazły się na podłodze te wszyst­kie "obietnice" ! Pozostałość po jakimś windziarzu w liberii obsługującym kiedyś tą windę. Przez lata wsadzał je pod ramę lustra. Ale jestem sentymen­talny.


(Alkohol)


Spiłeeeeeem się dzisiaj. Mam taki czas. Gwiazdy mi nie mrugają, tylko stoją w miejscu a właściwie się chwieją. To nie jest kurwa Star Trek, jakby komuś się wydawało!


(I samotność)


Postanowiłem o niej trochę wspomnieć. Jestem tu sam, przynajmniej ni­kogo do tej pory tutaj nie spotkałem, za wyjątkiem własnych imaginacji (ale jakich imaginacji - szczególnie ta ostatnia była niewątpliwie pachnąca). Ten stan rzeczy znany mi wcześniej, ma tutaj zupełnie inną jakość. Mam wątpliwo­ści więc mrugam światłem w kuchni, może ktoś mnie zauważy. Uderzam do rytmu chochlą w zlewozmywak i słyszę echo metalowego statku. Wolę być jednak sam i nie szukać urojonych duchów. Więc nie zwracam już uwagi na dziwne odgłosy - chrobotania, szurania, czkania, warczenia, śpiewania, wołania, jęczenia... Bo one wszystkie są moje! To ja czkam, śpiewam i zawodzę, a statek mi odpo­wiada po jakimś czasie, no bo tak jest skonstruowany. Więc nie jestem sam. Siedzę sobie tu w brzuchu mojego Nautilusa niczym kapitan Nemo, a czasami jak Geppetto w brzuchu wieloryba - na jedno wychodzi i tak oddalam się od portu, choć łączność mam dobrej jakości jakbym rozmawiał z drugim pokojem.
Dzisiaj na obiad zjem gotowca, choć po wczorajszej imprezie żołądek mam w kiepskim stanie. Właśnie, czy po wczorajszej? Po którejś z rzędu popi­jawie. Zastanawia mnie tylko czy to było z ich (Ziemian) strony racjonalne wpuszczać pokład pijaczka z dobrze zaopatrzonym składzikiem w ramach "kosz­tów reprezentacyjnych"? Przecież przekazuje im zamazany obraz kosmosu? Mają pewnie świetny ubaw jak latam w kaloszach i atłasowym szlafroku po koryta­rzach, i potykam się na śliskich parkietach o zwałkowane dywany - pewnie to podnosi atrakcyjność relacji. Ale czy człowiek jest wstanie znieść się na trzeźwo, co innego Bóg - ten cwaniak? Stworzył nas takimi i jeszcze ma pre­tensje do nas, że jesteśmy niedoskonali. Niech zajrzy sobie w kartę gwaran­cyjną - okres gwarancji minął!
Wiem, to wszystko wygląda niepoważnie, ta cała wyprawa, ja, ten statek kosmiczny (raczej komiczny) i komu jest potrzebny ten eksperyment? Otóż mnie, dlatego, że wreszcie mam upragniony spokój, nie muszę płacić rachun­ków, ukrywać się i mogę robić to co lubię. A lubię konstruować zabawki. Ta­kie mechaniczne, takie o pozornej użyteczności. Uruchamiam je albo ożywiam. I dlatego jest bzdurą zarzucanie organizatorom bezduszności i cynizmu wobec mnie, i nikt mi tego nie kazał napisać, napisałem to z własnej woli!!!


(Kiedy padła propozycja)


ONI: Jesteś tam?
JA: Jestem.
ONI: Staramy się...
JA: Czy jestem sam?
ONI: Co to za pytanie? Oczywiście. To znaczy cały czas MY jesteśmy z tobą.
JA: Aha. Tylko, że deklaracje nie potwierdzane faktami stają się przypusz­czeniami.
ONI: Marudzisz a my się staramy zapewnić tobie rozrywkę.
JA: Co? Wynaleźliście Rozrywkotwora albo Relaksatutkę? Szczerze mówiąc mam was dość, gadam od miesięcy z jakimiś facetami o moim samopoczuciu, wypróż­nianiu, apetycie, rwie kulszowej. A propos, dalej są przeciągi! Nie zamknę­liście jakiegoś włazu czy co?
ONI: To wentylacja...
JA: To ją ściszcie bo za bardzo hałasuje, a mnie potem łamie w kręgosłupie.
ONI: No właśnie chcemy coś zmienić. Mamy taką propozycję... Kilka pań zgo­dziło się a nawet entuzjastycznie wyszło z taką propozycją, żebyś miał z nimi stały kontakt wizyjny. Wyglądać miałoby to tak, że wzajemnie byście się widzieli przez cały dzień w swoich pomieszczeniach i moglibyście rozmawiać. Nie czułbyś się taki samotny.
JA: To bez sensu dlatego, że nie chce rozmawiać z jakimiś specjalistkami od urojeń udającymi samotne ekshibicjonistki chcące się litować nad szaleńcem bez przyszłości. Sam sobie znajdę chętną w internecie, która nie będzie za­dawać głupich pytań, nie będzie natarczywa i nie będzie mi godzinami truła o swoim psie, kocie lub innej protezie osobowości. Nie martwcie się, nie po­wiem co robię i jakim króliczkiem doświadczalnym jestem. Nie potrzebuję żeby mi zwołała koleżanki z całej ulicy albo sprowadziła jakiegoś egzorcystę.
ONI: Hm.
JA: Także potrzebuje nieskrępowanego dostępu do internetu, szybkiego pasma o dużej przepustowości. Żadnej cenzury! Artykuły do prasy będę dalej pisał i wysyłał za waszym pośrednictwem. Więcej, kontakt z nieświadomą mojego stanu Ziemianką bardzo mi pomoże w ich pisaniu.
ONI: To może być nawet, ale trochę potrwa...
JA: I jeszcze jedno - gdzie są klucze do pomieszczeń, do których nie mogę się dostać?
ONI: Jakie pomieszczenia? Jakie klucze?
JA: No takie do otwierania.
ONI: To nie drzwi tylko grodzie i tam nie masz po co wchodzić.
JA: Potrzebuje więcej przestrzeni.
ONI: To jest skomplikowane. To wymaga dyslokacji, może parę sekcji da się tobie jeszcze udostępnić, ale masz przecież wiele... Po za tym na co ci to?
JA: Chcę modyfikować wnętrza statku tak aby się stał moim tworem.
ONI: Nie rozumiemy.
JA: Nie szkodzi. Teraz on jest mój i to jak wygląda powinno zależeć ode mnie. Nic nie popsuje. Chcę żeby był ładny - mam kilka projektów i mnóstwo czasu. Zgodzicie się ze mną?
ONI: No niby tak. My nie mamy aż tyle... Chociaż formalnie statek jest wła­snością korporacji, ale ty jesteś jego użytkownikiem, więc...
JA: Dobra. Ustaliliśmy. A teraz idę się kąpać. Jak zwykle będę śledzony?
ONI: Zwykły monitoring żeby się tobie nic nie stało.
JA: A co zrobicie? Wyślecie karetkę pogotowia?
ONI: Są automaty przecież.
JA: Te żałosne machiny plamiące dywany olejem? Przy czym dotąd żadnego jesz­cze nie widziałem, a plamy po oleju tak.
ONI: Są pomocne, dyskretne i... niezbędne.
JA: Ale pewnie brzydkie i design nie pasujący do wnętrza.
Scena wygasa. Słychać tylko cichnące: piiik, piiik, piiik..., a na koniec głośne kichnięcie i ledwie rozpoznawalny głos dochodzący z daleka, przedzie­rający się przez kosmiczne zakłócenia: - I co teraz? Co teraz?... Trzeba bę­dzie mu powiedzieć... Panie Moritz!


(Chronologia)


...jest nieistotna, w Chaosie niemożliwa do ustalenia, jedynie zdarza się urojona. Co było w poniedziałek, o ile poniedziałek był i jeśli zdarzył się liniowo po niedzieli a nie po piątku jak w zeszłym tygodniu, który dopiero będzie? Rosół z makaronem tak poskręcanym i tak delikatnym, że wyodrębnienie jednej nitki kończy się zerwaniem jej albo innych.
Pamięć to dokumentalista chronologii, ale ma tylko jednego świadka i to za jednym zamachem podejrzanego o konfabulacje z jakiś niejasnych powo­dów. W pamięci można się cofnąć do początku, czyli do punktu wyjścia, ale nie można cofnąć wydarzeń. Tyle, że jest to punkt widzenia punktu, inne punkty widzą to inaczej. Czyli wypadkowa jest niechronologiczna, czyli jed­nocześnie wiele wydarzeń zdarza się jednocześnie, w tym samym czasie, czyli czas ich nie określa. Stoimy zatem w miejscu?


(To wypadek?)


Coś zdrowo gruchnęło, podłoga się zatrzęsła, huk roznosił się po całym pudle statku przeradzając się w przeciągły jęk, od którego zatykało uszy. Czas ruszył z miejsca.
Mnie sparaliżowało. Zaistnienie takiego rozdzierającego dźwięku było niespodziewane i nieprawdopodobne. Nikt się przecież nie spodziewa piania koguta na biegunie południowym! A tu nagle jakby piorun, gdzie burzy ani śladu. Nowe zjawisko w próżni? Przekroczyłem jakąś barierę dźwięku? Co do cholery? Może się z kimś zderzyłem? Może zaraz wycieknie z olbrzymim sykiem całe powietrze a ja pęknę z odrażającym chlustem we wszystkich kierunkach i natychmiast wyparuję stając się częścią czarnej materii?! Może to koniec? ...Nie! ...Nie tak miało być... Na to jeszcze przyjdzie czas... Zróbcie coś! ...
- Wy tam w centrali - co się dzieje?! - Słyszę jednostajne szszszszszszy...
A więc wyciek!
- Rusz się! Podbiegłem do okna, do kolejnego i następnego. Ani śladu pary, jakiś wirujących resztek blach. Choćbym nie wiem jak się wychylał, statku zobaczyć nie mogę. Nic, tylko stoickie konstelacje. Co jest grane? Teraz poczułem jak pulsuje mi w skroniach. Może spada ciśnienie? Zacząłem biegać po pomieszczeniach w poszukiwaniu jakiejś dziury, szczeliny. W ła­zience zauważyłem tylko, że pospadały dezodoranty i pękło lustro. Zobaczyłem w nim swoje przesunięte dwie połówki ciała z wybałuszonymi oczyma. Skrzywi­łem się co w lustrze wyglądało na uśmiech. I wtedy usłyszałem głos, lekko stłumiony, jakby ktoś gadał siedząc w szafie:
- Uspokój się, wszystko będzie w porządku. - To znajomy głos z centra­li i zaraz po nim nieznany wcześniej mi roztrzęsiony głos kobiecy:
- Oby się nic nie stało... - I znowu jednostajne szszszszy... Po chwi­li już dużo wyraźniej:
- No wreszcie. Przepraszamy za te zakłócenia. Nie nasza wina, to sku­tek promieniowania synchrotronowego. Mieliśmy małe kłopoty, no i zrobiła się lekko nerwowa atmosfera w bazie. Ale już nad wszystkim panujemy.
- Co? Co to było? - Wyjąkałem.
- Mówisz o tym huku?
- No tak.
- No widzisz - robiliśmy dyslokację ładunku w pomieszczeniach, żeby ci je udostępnić tak jak uzgodniliśmy i w tym celu żeby lżej było przestawiać ładunki przywróciliśmy nieważkość. Niestety młoda asystentka, którą może słyszałeś przed chwilą...?
- Chyba tak.
- Więc poprzestawiała tak, aby ci nie przeszkadzały, ale jeden umie­ściła na suficie, dlatego jak przywróciliśmy grawitację kontener spadł na podłogę, stąd ten huk.
- Aha.
- Niestety spadając uszkodził wentylację, dlatego na razie nie jest możliwe udostępnienie tej części statku. Ale się nie martw się bo możesz już korzystać z konsoli w kuchni, która jest jednocześnie klawiaturą, a okno na przeciwko niej ma takie właściwości, że może być jednocześnie monitorem, więc już dostęp do sieci... Tylko umowa stoi, nie zdradzisz się, że jesteś Naszym Podróżnikiem?
- A kto mi uwierzy?
- Staraj się być normalny, to znaczy zwykłym samotnym facetem szukają­cym kontaktu ze zwykłą samotną kobietą, takim samym jak miliony innych sa­motnych na Ziemi.
- Jest mi zimno. - Potarłem dłonie i przeszły mnie dreszcze.
- A to nic takiego. Musieliśmy chwilowo obniżyć temperaturę bo potrze­bowaliśmy więcej energii na te wszystkie manewry. Teraz już idź spać.


(Zasnąłem)


Ktoś mnie szarpie za ramię i mówi:
- Wstawaj. - Nie chcę otwierać oczu, chcę śnić. Ot cały sen, a swoją drogą dużo tu się dzieje jak na samotną podróż donikąd. Tyle tych imagina­cji. Kontynuuję:
- Nie wstanę, robię co chcę a chcę spać, chcę śnić i nie odpowiadać na pytania. Trzeba było samemu się zaciągnąć. - Odpowiadam i nie otwieram oczu. Wreszcie cisza.


(Więc cisza)


Zapanowała niepodzielnie. Miałem dosyć tego nienaturalnego rozgardia­szu, łomotu przewracanych kontenerów i wiecznych pytań - jak się czujesz, czy nic ci nie dolega, co będziesz dzisiaj robił, co widzisz przez okno, co jadłeś dzisiaj i dlaczego to, co czytasz, nie brakuje ci czegoś? - Tak, tło­ku w szczycie ulicznym, późnej jesieni, słupów telegraficznych i szalupy ra­tunkowej!
Wyłączyłem fonię i mają teraz film niemy - niemą astroepopeję. Co, do­stanę za to wymówienie, zwolnią mnie? A proszę bardzo.
Zresztą nie jestem tak zupełnie sam - mam pająki, jest ich teraz coraz więcej - jeszcze je zawlokę gdzieś, gdzie staną się dominującym gatunkiem - ciekawe czym się żywią? Mam też Boga. O nie żebym zaraz uwierzył w jego ist­nienie! To trochę taki Obcy, ale tu dojmujący bo wszystko oprócz mnie może być Nim. Wobec tego rozmawiam, prowadzę dialog z Ciszą, a jest jej bez liku. Wszędzie, jak się wyłączy radio, pralkę, ekspres do kawy. Gapię się w okno i zbliża się od prawej strony bezgłośnie już od tygodni. To jest Jowisz. Na razie maleńki, ale już odróżniający się od reszty dziurek w starej kotarze teatralnej. Wyraźnie rośnie.
Aż Jowisz czyli Jupiter oświetlił mnie na scenie łaskawie swym jedynym okiem. W jego świetle widać wirujący złoty pył - to jego pierścienie, i sześćdziesiąt trzy coraz mniejsze księżyce - na czele piękny Ganimedes, tu­tejszy podczaszy, oraz piękna Io najbliższa Jowiszowi.
To jaki ma on skład chemiczny, jaką średnicę można sobie przeczytać w encyklopedii. Ja mam go tutaj w kilku oknach jednocześnie jakby na dużych monitorach, jak przesuwa się majestatycznie w absolutnej ciszy z rozfalowa­nymi, błękitno brązowymi włosami.
Jeden aktor (czyli ja) w świetle olbrzymiego Jupitera. Z zazdrości pę­kają gwiazdy Hollywood. To jest widowisko gdzie widzowie zamarli w hipno­tycznej ekstazie, z rozdziawionymi ustami, przerywając współżycie płciowe (no może z wyjątkiem Mormonów), przerywając zimowe igrzyska, przerywając nieustanny karnawał w Rio, przerywając notowania giełdowe; ustała wszelka komunikacja krajowa i międzynarodowa, kilka toczących się z nieznanych od dawna powodów wojen, zdawać się mogło, że zamarło nawet kipiące mleko. Zbęd­ne są jakiekolwiek komentarze. No i co? Można tak bez krzyku?
Nie zapalam światła, jest niepotrzebne. Mój wiktoriański dom płynie sobie somnambulicznie zalany blaskiem Jowisza, lekko obracając się wzdłuż osi - można się uzależnić. Także mam w ciągu dwóch i pół godziny pełną dobę, złożoną z gwiaździstej nocy i bezchmurnego dnia z planetą tuż za oknem. Ile takich dób przesiedziałem nieruchomo w fotelu? Nie wiem. To wspaniałe tak marnować czas, kontemplować to zjawisko, nic nie robić, nie być głodnym, nie osiwieć ze zmartwień, nie czekać nerwowo w półśnie na dzwonek budzika.
Zrobiłem jedno okrążenie, potem drugie, dalej nic nie gadając. Stop­niowo oddalam się od dziadka, który mrugnął do mnie ostatni raz swoim czer­wonym okiem. Jest mi smutno.


(Szkło)


Przyzwyczaiłem się już do tych wszystkich paranormalnych odgłosów, więc na nie nie reaguję, nawet gdybym nagle usłyszał szczekanie nowofundlan­da w bibliotece.
Jak byłem z wizytą u Jowisza, zdało się, że panowała absolutna cisza, a może byłem zbyt zaabsorbowany, żeby poświęcać uwagę takim drobiazgom, a może dlatego, że w uszach wybrzmiewała mi Mozartowska Symfonia Jowiszowa na zmianę z The Planets Holsta. Teraz kiedy się pożegnaliśmy, on kręci się ma­jestatycznie w przestrzeni a mnie czekają nudne miesiące spędzone na rozmo­wach z centralą, jakieś pogawędki z banalnymi ludźmi w sieci, słuch mi się ponownie wyostrzył. Wczoraj słyszałem dźwięk tłuczonych naczyń, przynajmniej tak to mi mniej więcej brzmiało. Nie pobiegłem sprawdzić kto to. Uznałem, że statek jest pełen ludzi, którzy z jakiś przyczyn nie chcą się ujawnić. Doce­niam to, ja też wolę być sam. Prosiłbym tylko żebyśmy nie wchodzili sobie wzajemnie w drogę.
Następnego dnia zjechałem jak zwykle do spiżarni. Brakowało mi czerwo­nej fasolki i marcepana. I co widzę? Szybka w drzwiach do pralni, która znajduje się też na tym piętrze, była stłuczona a szkło rozsypane na podło­dze. Coś lub ktoś zbił szybkę tuż przy klamce tak jakby chciał dostać albo wydostać się z pralni. Ale przecież te drzwi są zawsze otwarte! Ostrożnie nacisnąłem klamkę lecz drzwi nie chciały ustąpić, były jakby wypaczone. Ustąpiły dopiero gdy mocno pociągnąłem. W środku, na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. No może tylko z jednego niedokręconego kranu kapała woda. Podszedłem żeby zakręcić, niestety przyczyną była zapewne uszczelka. Zapa­miętałem, żeby ją wymienić i ogarnąłem wzrokiem całe pomieszczenie, zajrza­łem w bulaje chromowanych pralek i pod żeliwną wannę na nóżkach w kształcie kozich racic. Nad wanną znajduje się eliptyczne okno po to żeby całość wy­glądała jak z czasów moderny lat dwudziestych. Na tle gwiazd ujrzałem twarz kogoś o zmierzwionych włosach i kilkudniowym zarostem. Wyglądało to upior­nie, jakby ktoś patrzył na mnie od zewnątrz trzymając się burty statku. Po­tarłem ręką brodę - muszę się ogolić.
Wziąłem miotłę i szufelkę. Zacząłem zbierać większe kawałki i wtedy się skaleczyłem we wskazujący palec.
- Cholera. - Ssałem krew i rozglądałem się w poszukiwaniu jakiegoś opatrunku. Rozstroiło mnie to dość, więc porzuciłem porządki i ruszyłem na górę.
W centrali oczywiście nie widzą w tym nic niezwykłego. Drzwi się wypa­czyły i szkło pękło w wyniku naprężeń. Proste! Przyczyna? Może to zrobił ła­dunek w trakcie przemieszczania, może to odkształcenia wynikające z nabiera­niem szybkości wokół Jowisza, a może to stolarz spartolił robotę wykonując drzwi z niedoschniętego drewna? Któż to wie? Nie mam co się przejmować - po­wiedzieli. Jasne! Mam tylko wysprzątać bo jeszcze nastąpię na szkło kiedy zapragnę chodzić na bosaka i wstawić nową szybkę. Lubię przecież wykonywać drobne naprawy. Nie można dopuścić do degradacji, bo ta jest postępująca i ani się nie obejrzę a będzie tu jak w skupie złomu.
Później, aby uspokoić skołatane nerwy puściłem sobie film Ridleya Scotta "Ósmy, obcy pasażer Nostromo". Od razu mi lepiej, uśmiałem się jak norka. Podobne do bajki o siedmiu krasnoludkach i Królewnie Śnieżce.


(I nitka)


Zaraz powiem jak do tego doszło. Ale po kolei. Udostępnili mi cztery korytarze żebym mógł sobie pobiegać. Każdy ma jakieś trzydzieści metrów dłu­gości i zbiega się z następnym pod kątem prostym. Wszystkie łączą się w obieg zamknięty, są w ten sposób bieżnią gdzie biję rekordy bezradności ni­czym chomik na kołowrotku. Korytarze są surowe w swojej prostocie z betono­wymi ścianami, ze śladami szalunku. Oświetlenie jest równie siermiężne - mu­szę coś z tym zrobić. Przy końcach korytarzy znajdują się drzwi, także na czterech zakrętach mam po dwoje drzwi, w tym jedne są te właściwe a reszta jest zamknięta na głucho - nadsłuchiwałem - kompletna cisza. Poza tym niczym się od siebie nie odróżniają.
Pierwszego razu jak biegałem, nie potrafiłem odnaleźć właściwych drzwi. Trzeba było przebiec jeszcze dodatkowe dziewięćdziesiąt metrów, żeby szarpiąc klamkami znaleźć wyjście. Zrobiłem więc eksperyment, na wszystkich drzwiach umieściłem lustra. Stojąc pośrodku, między lustrami, miałem wielo­krotne odbicie - było nas nieskończenie wielu. Poczułem się raźniej mimo, że moje odbicia ciągle tylko biegły, stały, sapały, i nie widziały już wyjścia z tej pętli. Korytarzy również jest nieskończenie wiele. Całkowite szaleń­stwo – polecam. Tracisz poczucie odległości, czasu i kierunku. Biegniesz bez końca, cały czas na spotkanie z sobą.
Dlatego bardzo się zdziwiłem gdy biegnąc z krzykiem odniosłem wraże­nie, wręcz pewność, że potknąłem się o coś czego tu nie było i co zerwałem. Z nosem przy podłodze zabrałem się za zbadanie zjawiska. Nie mogłem nic do­strzec. Znalazłem owszem kawałek nitki, zwyczajnej, cienkiej krawieckiej nitki, koloru na mój gust, nieokreślonego, ale nigdy tu nie sprzątałem, mo­gła tu leżeć od wybudowania tych korytarzy i pochodzić z drelichu robotnika. Nitka wydawała mi się za słaba na to żeby ją poczuć w biegu.
- Nie, stanowczo to było coś innego. Strzyknęło mi w nodze, a nitka nie ma z tym nic wspólnego. - Powiedziałem na głos. Wzruszyłem ramionami i poszedłem do siebie wziąć kąpiel. Lecz w nocy wróciłem, nie zapalając świa­tła, z latarką, w to samo miejsce. Nie znalazłem tamtej nitki, ale byłem na to przygotowany - miałem swoją. Rozwinąłem ją od ściany do ściany przykleja­jąc dyskretnie klejem. Od tego czasu uprawiam bieg nie przez płotki, tylko bieg przez nitkę, niczym Ariadna - urocze.


(Oj biegnij)


Biegnij mała, biegnij. Do mety niedaleko i musisz to zrobić. Modlę się za ciebie żebyś dobiegła i dała mi jakiś znak.


(Przez sen pt. Peryferia)


Opowiadanie snów jest zajęciem wrednym z takich to powodów, że po pierwsze jest zawsze skazane na porażkę i wywołuje u słuchacza efekt ziewa­nia, zniecierpliwienia i rozkojarzenia. Po drugie snu nie da się opowie­dzieć, tak jak nie można opowiedzieć zapachu, koloru czy światła.
Po tym wstępie mogę w końcu opowiedzieć co mi się śniło, albo co mi się przydarzyło ("zawsze może być coś po przecinku" - jak mawiał pewien fi­zyk). Aha, jeszcze jedno - sny są zawsze grafomańskie!

Kiedy otworzyłem oczy, z niewiadomych przyczyn nie pamiętałem, żebym wcześniej zasypiał, a przed chwilą się obudziłem. To co było stanowiło pa­mięć, lecz obecnie zupełnie nieużyteczną jak gejzer w sypialni. Jakieś jej echo jeszcze coś skandowało, ale przestałem na nie zwracać uwagę.
Byłem nagi. Po zegarku pozostała tylko jaśniejsza obrączka na skórze i choć traci to szaleństwem, to uważałem, że wszystko jest w najlepszym po­rządku. Wygląda to tak jakbym wczoraj nieźle zabalował, i to że nie pamiętam gdzie - pestka, ale to, że leżę nago w niewiadomym punkcie wszechświata i traktuje to jako rzecz normalną, to już lekka aberracja. Postanowiłem zaufać na kredyt mojemu dobremu samopoczuciu.
Zacząłem wsłuchiwać się w ciszę. Tu także mi coś nie pasowało. Cisza jak wiadomo nigdy nie jest absolutna, a tą można było określić jako krysta­liczną. Po prostu w tej ciszy brakowało nawet dźwięku opadającego kurzu.
Przestraszyłem się nie na żarty, że też w niej nie ma bicia mojego serca. Nie miałem na to logicznego wytłumaczenia. Nigdy się z czymś takim nie zetknąłem, nigdy o czymś takim nie czytałem. Było we mnie coś nowego, coś co nie wiedziałem do czego służy, coś jakby mi wyrosła trzecia ręka z kolana.
Ponad mną rozpościerało się puste NIC, dno nieskończoności, punkt zwrotny, jakby dalej już nie można było. Czy noc się skończy? Czy nastąpi po niej dzień?
- Rozglądaj się, rozglądaj. Czasu masz dość. Możesz go zatrzymywać i uruchamiać wedle uznania.
- Kiedy się poruszyłem, coś usłyszałem. Co to jest?
- Czas przyniósł z pomocą wiatru szum fal.
- Morze?
- Tak morze.
- Duże?
- Nie wiadomo jak daleko oblewa świat. Prąd je znosi tam gdzie pojawi się jakieś dno. Czujesz wilgotny piasek?
- Tak.
- Jesteś blisko takiego dna.
- A co będzie gdy zatrzymam czas? Czy morze przestanie szumieć albo zniknie?
- Pozornie. Każdy ma własne istnienie i sposób na nie. To nie prawo wyłączności lub przywilej stwórców. Ono jest do kiedy nie wsiąknie w ziemię.
- Ile to już trwa? Czuję się jakbym dopiero przyszedł... Przypłyną?
- Sporo razy morze do ciebie przypływało i odpływało.
- Nie czuje jednak głodu. Czuje się nader zdrowy i rześki.
- Tak jest w istocie. Można rzec - zamoczyłeś się po raz drugi.
- Drugi raz? Co to znaczy?
- No cóż, diabli wiedzą skąd się wziąłeś. Morze cię wypluło jak jakie­goś rozbitka lub zbiega. Dlatego jesteś czysty.
- Dokąd mam się teraz udać?
- To zależy skąd pochodzisz.
- Rozumiem, że mam opowiedzieć swoją historię?
- Tak, jeśli można prosić.
- Poczekaj, coś mnie uwiera w język. Muszę to wyciągnąć bo żuję to i żuję, mało się nie udławię.
- To obol. Daj mi go.
- Hm... Forsa. Skąd ona tutaj? Połknąłem?
- Może wziąłeś w zęby by mieć ręce wolne do pływania?
- Ciekawy jaki ma kurs?
- Marny. Ale powiedz skąd...

(?)


Ocknąłem się. Wpatrywałem się tępo od jakiejś chwili w świecący ekran przede mną, zanim zrozumiałem, że te literki na nim składają się w zdanie - B. pisze: Ale powiedz skąd ty jesteś? Niezgrabnie ująłem klawiaturę, ziew­nąłem, po czym zacząłem w nią stukać:
Ja: Z Australii
Ja: albo jeśli chcesz to powiem ci prawdę,
Ja: jestem kawałek za Jupiterem.
B: Gdzie?
Ja: Za Jowiszem, jak wolisz.
B: Ciekawe... Po co to robisz?
Ja: Co?
B: Udajesz.
Ja: W tym rzecz, że ja nie udaję, tylko nie potrafię tego udowodnić, jak do­tąd nikomu.
Ja: Jak pokażę ci moje zdjęcie..., lecz wszyscy je znają i każdy może poka­zać jako swoje.
Ja: Wszyscy mnie znają, wiedzą co robię, a tego co nie wiedzą, nie wie nikt, nikt nie może potwierdzić.
Ja: Nie mogę ci przesłać ani pozłacanej planetoidy, kosmyka z warkocza kome­ty, ani nawet okruszka meteorytu...
B: Mam ten sam problem.
Ja: Niby jaki?
B: Kto jak kto, ale to ja najlepiej wiem, że nie mówisz prawdy.
Ja: O! Proszę mi powiedzieć dlaczego?
B: Bo to ja a nie ty, lecę sobie w wszechświat.
Ja: Nie jesteś pierwsza, która mi to mówi.
B: Wiesz co jest najśmieszniejsze w tej sytuacji? Że ty też nie jesteś pierwszy, który mi to mówi.
Ja: Rozglądam się i jakoś cię nie widzę, choć czasami bym chciał.
B: Trudno, żebyś mnie zobaczył kiedy ja tu jestem sama.
Ja: A drzwi? Kto stłukł szybę? Zatrzasnęłaś się w pralni?
B: Tak to ja.
Ja: No dobrze i kto ją naprawił?
B: Ten problem był szeroko omawiany na forum, więc nie udawaj szklarza.
Ja: Poddaję się, jestem z Australii.
B: A ja z Grenlandii.
Ja: Późno już. Idę śnić dalej.
B: Dobrych snów, może ci się przyśnię i wtedy uwierzysz we mnie.
Ja: Może?


(Historia)


- Ale powiedz skąd jesteś?
Westchnąłem.
- Wyszedłem z domu dość dawno. Może trzy dni, może cztery dni temu. Wyszedłem z domu i nie miałem do niego wrócić. Moja pamięć jakby się wygię­ła. Nic do siebie nie pasowało. Elementy tego co się robi odruchowo były po­przekręcane. Na przykład zapalasz światło gdy gorący garnek parzy ci dłoń, syczysz z bólu gdy masz przejść przez ulicę na zielonym świetle. Denerwujesz się potrzebą zjadania trzech posiłków dziennie, ubieraniem i rozbieraniem przed snem i po śnie, prysznicem codziennie. To zaczęło mi doskwierać niczym zblazowanemu utracjuszowi. Dlaczego to było takie istotne?
Wyszedłem z domu i po jakimś czasie już nie wiedziałem gdzie jestem. Kupiłem wobec tego plan miasta, w którym mieszkałem od kilkudziesięciu lat. I co? Nie poznawałem tego miasta, nie rozumiałem i robiłem wszystko jakby odwrotnie, bo ludzie na mnie patrzyli jakbym był trupem w piżamie - krótko i chciwie. Z niechęcią, zdarzało się, że też.
Byłem w kilku barach i zawsze odnajdywałem mimo ciasnoty pusty stolik. Kelner pojawiał się jak na życzenie i stawiał przede mną wódkę. Później nie mogłem go odnaleźć, by zapłacić. Należność zostawiłem na stole i szedłem do następnego neonu. I tak było za każdym razem - wolny stolik, kelner, który wiedział co podać bez zamawiania, forsa za kolejkę w kieliszku.
Potem było ciemno. potem spałem w jakichś ruinach. Potem znowu było ciemno. Dopiero za trzecim razem dostrzegłem w mroku światełko. Poszedłem ku niemu, ale ono ani się nie przybliżało, ani oddalało. Szedłem tak do upadłe­go i padłem na twarz z wycieńczenia, ale też miałem wrażenie, że ktoś mnie podciął. Twarzą na mokrym asfalcie dotknąłem mokry sznur. Na policzku poczu­łem jego splot. Wiedziałem jedno, że mam chwycić za jego koniec. To byłby jakiś sposób ale sznur został przecięty i się skończył.
Wiedziałem, że coś mi się nie udało, że zaprzepaściłem jakąś szansę. Zwinąłem go do torby - może się przyda. Następnie znów zabłądziłem. I nie ważne czy w istocie zbłądziłem, czy ktoś mnie zwiódł. Fakt, że miałem prze­cięty sznur nie mógł być bez znaczenia.
I tak oto wyszedłem z miasta zostawiając jego brudny kontur za pleca­mi. Świadkiem tego było czarne ptaszydło siedzące na starym betonowym słu­pie. Dalej droga była coraz gorsza i coraz bardziej zapomniana. Poharatany asfalt i wyrastające z niego badyle utrudniały ucieczkę. No właśnie - ucie­kałem!
Ptaszydło patrzyło na mnie niby inteligentnie, ale z cała tą bezna­dziejnością natury.
- Czego się gapisz?! - Niechętnie odleciało, ale niedaleko i z bez­piecznej odległości dalej wpatrywało się we mnie. Tak więc mam już dwa zna­ki: sznur i czarnego ptaka, i zupełnie nie wiem co z nimi począć, jak zin­terpretować. Symbole zresztą mogły powstać samorzutnie i do odczytania ich potrzebny jest szerszy kontekst: płaskie jak stół łąki dookoła, mgła kryjąca horyzont, zarośnięty rów melioracyjny, dzięki któremu jeszcze odnajdywałem drogę, coraz bardziej uboga roślinność, kamienie, o które się boleśnie się potykam wypatrując czegoś szczególnego w redukującym się krajobrazie.


(To astronautyka)


Monotonia lotu może spowodować kompletne rozprężenie - snujesz się smętnie, rozchełstany, nieogolony. Wszystkie czynności odkładasz na później, a później na następne później, w końcu dajesz sobie spokój nawet z odkłada­niem. Może, ale nie musi też oznaczać, chorobliwe wręcz szukanie zajęć dla siebie. Jako, że uświadomiłem sobie, że jestem astronautą zacząłem dbać o swoją kondycję i dokształcać się z zakresu astrofizyki, astracji, astrono­mii, astroblastomii, zastosowania astrolabium, i we wszystkim co się zaczy­nało na astro łącznie z astrologią. To ostatnie wychodziło mi najlepiej. Ascendent na 27° w Pannie oznacza, że jestem metodyczny. A to: Uran 5° Panny - stopień genialności, przenikania w głąb tajemnic Wszechświata. Odpoczywa­jący orzeł. Koncentracja myśli, głęboki umysł, aktywność. Dalej: stopień ak­centowany w horoskopach uczonych, pisarzy, filozofów - ale nie kosmonautów! Ale tutaj już coś na rzeczy: Neptun 13° Skorpiona - Królewski stopień astro­logów, magów, jasnowidzów, psychologów. Powodzenie w działaniach magicznych i astromagicznych. I to jest jakieś w końcu wyjaśnienie! Jestem astromagi­kiem, któremu przyśnił się kosmos.
Bo jako astronauta powinienem mieć jakieś zacięcie badawcze, dotrzeć dokądś, odkryć coś, doświadczyć czegoś, a nie latać ze szmatą po pokojach i wycierać kurze. Powinienem odnaleźć nieznaną planetę i ją podbić, posiąść, wziąć we władanie, zrobić sobie z niej dobre miejsce na stare lata, gdzie spisywałby wspomnienia przy kominku.
Tym czasem po rozpędzeniu mojej fregaty przez Jowisza, mknąłem coraz szybciej skręcając lekko w lewo, gdzie zaznaczał się na ekliptyce jasny punkt. Jakoś tak irracjonalnie wiązałem z nim pewne nadzieje. Bywało, że wpatrywałem się w niego godzinami a on mnie hipnotyzował. Wtedy widziałem szerokie plaże, sporych wielkości wyspę, trochę skał, zatokę z klifowym brzegiem i zasypiałem.


(A Peryferia cd.)


Obok mnie na piasku paliła się lampka oliwna. Płomień kusił do swojego wnętrza. To kucał spłaszczony, to wyginał się zmysłowo i strzelał świecą w górę. Poruszyłem się. Chciałem się obejrzeć bo zapadło niepokojące milcze­nie.
- Nie odwracaj się. Nie wolno ci pod żadnym pozorem.
- A to czemu? Co ja Orfeusz, że nie mogę się odwrócić?
- Cierpliwości, na pewno się jeszcze spotkamy, więc nie żałuj. Według przepowiedni przybędziesz po mnie i jak się nic nie zdąży niespodziewanego, to się odnajdziemy.
Noc bez końca, im głębiej w nią wpadasz tym gęstsza i ciaśniejsza. Noc pochłonięta jest sobą niczym struna poszukiwaniem odpowiedniej nuty. Kopcąca lampka wydawała syki zwątpienia, dusząc się ciemnością. Morze odpływało od brzegów. Takie istnienie było mi obce w każdej cząstce. Nie bardzo wiedzia­łem co począć. Odwróciłem się. Słowo daję - na śmierć zapomniałem o prze­strodze. Po prostu pod wpływem impulsu, byłem roztargniony. Przecież dotąd byłem wzorowo spokojny! A może tak miało być?
I co? I nic się nie stało! Trochę to mnie zaskoczyło i nie powiem, rozczarowało również. Taka sama pustka była za mną jak i przede mną. Sam w zredukowanej do niezbędnego minimum przestrzeni. Lekko promieniujący piasek i połyskujące morze to tło mojego zdziwienia.
I znowu uległem zmiennym humorom mistrza ceremonii. Zacząłem szukać śladów biegnąc wzdłuż brzegu, chyba jedynie po to by się przekonać, że morze jest szybsze w zacieraniu ewentualnych śladów. Stanąłem i wtenczas usłysza­łem głos przedzierający się przez szum fal. Powiedziała chyba coś takiego:
- Sama... nie wiem dlaczego... tak się dzieje...
- Hej! - Ryknąłem w głąb morza. Usłyszałem w odpowiedzi nudny odgłos fal, który w brew pozorom nie był taki jednostajny. Z szmerów, szumów, ta­jemniczych westchnięć i mruknięć wynikały dźwięki poszczególnych słów. Mo­głem na przykład usłyszeć:
- Byliśmy już tu kiedyś... - Podszedłem jeszcze raz do krawędzi wody i nachyliłem się nad jego szklistym ciałem.
- Ja nie pamiętam po co tu przybyłem!
- Musisz sobie przypomnieć... - I taki to był dialog.


(To takie tam)


Statek niczym fregata płynie monotonnie, majestatycznie i nieustannie. Czasami minie się z jakimś meteorem, ale jest to spotkanie przygnębiające w swojej obojętności, nie wspominając już, że może taki nie tylko porysować burty. Innym razem przeleci się przez świetlisty tren komety. Zjawisko samo w sobie piękne i trochę podobne do gradobicia.
Z głośnika interkomu dobiega jedynie bossa nova - w bazie też wydają się być znudzeni i dlatego odzywają się sporadycznie. Jasny punkt na kursie statku ani myśli się powiększać ani zmieniać, więc straciłem dla niego zain­teresowanie. Stwierdziłem, że może to fluorescencyjna plamka na zewnętrznej stronie szyby a ja się daję nabrać. B. też zmarkotniała i już się tak nie upiera, że to nie ja lecę tym statkiem. Ustąpiła mi trochę miejsca. - Dobrze więc. Niech ci będzie, że lecimy razem. Zobaczymy jak długo przy mnie wy­trwasz?
Dziwi mnie ten jej upór, z drugiej zaś strony jest on przekornie dowo­dem na to, że jej na mojej obecności zależy. Mógłbym nawet sobie nawet wy­obrazić improwizację z jej udziałem, ale nie wiem czy byłoby to dobre roz­wiązanie, bo co zrobić jeśli okazałoby się, że jest miedzy nami niezgodność charakterów? Przecież nie wysadzę jej na jakiejś planetoidzie, ani nie za­mknę w luku żeby mi wyła nocami. Myślę żeby nie czynić sobie nadziei, tym bardziej, że przesłanie mojej misji jest cholernie daleko od nadziei, dlate­go nie wiele jest w stanie mnie przekonać o jej istnieniu.
Mój nastrój jest zakatarzony, kapie mi z nosa, łamie mnie w kościach i mam dreszcze. Kazali zmierzyć czy mam gorączkę, wziąć aspirynę i się poło­żyć. Akurat! Chodzę owinięty kocem, termometr sterczy pod pachą i już mi le­piej. Przydałby się ktoś kto dyskretnie podałby herbatę z rumem, po masował plecy kamforą. No cóż... Sam niezgrabnie nastawiłem czajnik z wodą i sięgną­łem po imbryczek. Termometr, zupełnie o nim zapomniałem, spadł na posadzkę tłukąc się w drobne srebrzyste kawałki. To nic. Jutro gdy zajrzę do apteczki będzie tam już czekał nowy. Wiem, bo wypraktykowałem to wcześniej. Kiedy za­uważyłem tą prawidłowość, to rozbijałem przez tydzień termometr za termome­trem i zaczajałem się żeby zobaczyć jak to się dzieje, że rano jest następ­ny. Apteczka była zwykła..., no może niezwykła w tym miejscu, ale zwykła w sensie mieszczańskim. Żadnej automatyki. Niestety zawsze jakoś tak nie do­trwałem do momentu podmiany i zasypiałem. Raz to chyba tylko na pięć minut a i tak zdążono podstawić mi nowy termometr. Dałem spokój. Nie można wszyst­kiego rozumieć, część trzeba brać na wiarę - to taka tutejsza religia. Kie­dyś ułożę spis dogmatów.
Tymczasem zasiadłem w fotelu przykryty kocem pod brodę. Tu muszę do­dać, że noszę od jakiegoś czasu brodę i wyglądam jak prawdziwy eksplorator w powyciąganym swetrze. Zmieniłem image bo coś należy robić w tym niestałym świecie - jego zatrzymać nie mogę. Owszem kreślę na szybach okien nowe znaki zodiaku i nazywam po swojemu: Wielki Zlew, Różowy Drak, Kapryśna Halka, lecz te nazwy się nie przyjmą bo jutro już są nieaktualne.
Herbata po lewej na stoliku a w ręce Traktat o Czarnej Dziurze. Oso­bliwa lektura o "kosmicznej cenzurze", która chroni nas przed koniecznością przyglądania się czemuś, o czym nie ośmielilibyśmy się nawet pomyśleć. Nawet przyczynowość - relacja między przyczyną a skutkiem - jest załamana, co wy­daje się przeciwstawiać nie tylko fizyce, ale i logice. Jak jednak czarna dziura może się obracać tak szybko, by obnażyć swoje serce? W ramach kla­sycznej fizyki opisanej przez teorię względności nie odkryto jeszcze żadnego sposobu na stworzenie nagiej osobliwości. Aby przenieść wystarczający moment kątowy do dziury by obrócić ją do nagości, cząsteczka musiałaby zbliżyć się do horyzontu zdarzeń z tak dużą szybkością i pod takim ukośnym kątem, że nie zostałaby zassana przez horyzont wydarzenia w pierwszej kolejności. Nałado­wana elektrycznie czarna dziura mogłaby się obracać wystarczająco szybko, by utracić swój horyzont zdarzeń. Jest jednak kwestia tego typu, czy takie czarne dziury istnieją, lub czy są wystarczająco długo ładowane, byśmy mogli je wychwycić, ponieważ naładowane czarne dziury mają tendencję do neutrali­zacji i...


(Czy Peryferia to sen?)


Nastał Dzień Pierwszy. Ale jaki to był dzień?!
Nastał dzień z rodzaju tych co to ma się ziemię nie tylko pod nogami ale także nad głową. W promieniu kilkunastu kroków otoczenie było jeszcze zwyczajne - w przypisanych sobie naturalnych barwach i dotyku. Dalej prze­strzeń stawała się obca czyli nieosiągalna dla zmysłów, zamknięta oraz nie­możliwa jakby do przebicia. Przestrzeń stwarzała horyzont na tyle na ile było to konieczne, żeby gdzieś iść. Morze o pogniecionej, kryształowej strukturze, migocące. Piasek miękki, wyściełający ląd od miejsca gdzie wsu­wał się pod wodę dając jej oparcie, do miejsca spoczynku starego klifu. Po­wietrze poruszane do życia jedynie we fragmencie najbliższym ciału, gdzie indziej zastygłe w oczekiwaniu na oddech przybysza. Nad ziemią, w połowie drogi do niewidocznego tu kosmosu, znajdował się świat z lądami i morzami w normalnych rozmiarach. Jego jałowy, monotonny spód z gładkiej, lekko pofał­dowanej skały, wyciśnięty do cna z soków, zdawał się stale obniżać, dążąc do katastrofy wraz z mieszkańcami, którzy zapewne też tam byli. Obce sobie światy na Samym Krańcu wyginały swoje jajowate kształty otwierając się na pustkę. Stamtąd wywodzi się Noc ujednolicająca wszelkie wyobrażenia.
Znajdowałem się na samym czubku Dolnego Jaja, mając nad głową Jajo Górne, z którego porów sączyło się sypkie, miłe dla oka światło koloru kości słoniowej. Wtórowała temu jasność morza i iskrzenie się kwarcu wokół mnie, także nie narzekałem, że błądzę po omacku. Czasami - nocą - światło przyga­sało do słabo widocznych, żarzących się punkcików sprawiających wrażenie rozgwieżdżonego nieba.
Miejsce to nazwałem Jądrami Wszechświata, wyssanymi z teraźniejszości i zanurzonymi w legendarnej przeszłości.
Przez cały dzień nic się nie poruszyło, nie uwzględniając aktywności fal. Zupełnie nic. Być może piękne mamidła i stagnacja to właściwość tych stron. Ja również nie wykonałem żadnego ruchu, dostosowałem swoje tempo do panujących tutaj reguł. Odpoczywałem. Były chwile, że chciałem się zerwać i biec, raz tu raz tam, w morze, pod górę, rwać z ziemi kamienie i ciskać nimi w próżnię między światami. Pragnąłem sprowokować ciszę, wytrącić z równowagi spokój i zapytać co ja tutaj porabiam oraz kim mogę być.
Czując jednak, że nie czas się ruszać, nie ma wyraźnego powodu ani nie pojawił się żaden znak, leżałem wyciągnięty na plaży w poprzek zarysu pozo­stawionego przez ostatnią falę przypływu. Głowę miałem nieco wyżej, tak że mogłem swobodnie obserwować panoramę wybrzeża aż do granatowego cypla na ho­ryzoncie. Cypel z tej odległości oceniałem na górzyste pasmo stopniowo to­piące się w morzu. Widziałem też w oddali kosmiczną czeluść, wąską podłużną szczelinę, która obserwowała mnie swoim okiem.
Leżałem więc na plaży, nogi miałem nienaturalnie od siebie rozrzucone. Prawa była lekko podciągnięta i zakopana głębiej w piasek jakby cumowała tym sposobem całe ciało na brzegu, lewa zaś skierowana w stronę morza, miała między palcami wplatany sznur zielonkawoniebieskich alg. Obok niej, krok da­lej wystawały dwie konchy. Jedna sporej wielkości, spiralnie skręcona z kol­czastymi wyrostkami i dużym pęknięciem w korpusie, zapewne w skutek uderze­nia o skały. Druga mniejsza, świecąca perłową macicą, leżała na wyciągnięcie ręki.
Panowały tu wprost wymarzone warunki do odpoczywania: klimat łagodny, powietrze ani za suche ani za wilgotne, światło nie za jaskrawe, koloru kawy z mlekiem, temperatura na stałym poziomie, pasowała idealnie do ciała. Wia­tru tu prawie nie było, jedynie aksamitna bryza, wystarczyło otworzyć usta a sama delikatnie wtłaczała się do płuc. Nawet nie trzeba było oddychać. Wy­starczyło leżeć i trwać.


(Tymczasem)


W innym miejscu Wszechświata wybuchają supernowe, starzeją się słońca, planetoida walnie w planetę i ta się nie rozleci tylko zmieni biegun. Coś się rozszerzy a coś skupi. Tu constans, tam entropia, jedynie świadomość jakby tego nie ogarniała, autorsko kreując własne konstelacje. Antropocen­tryzm wywołany ograniczonością żyje w swoim micie. On jako punkt odniesie­nia, reszta to satelity. Zarozumiały, przepełniony potęgą czynu, w ręce bu­telka Cabernet Sauvignion czyni go bohaterem stylowym, pasującym do sztafa­żu. Jedynie nieznośne zwątpienie dźga w bok, bo coś jest nie tak. Zwątpienie równie pretensjonalne jak zachwyt sobą, wynikające ze zbliżających się świąt Bożego Narodzenia, które nigdy wcześniej przecież go nie dotyczyły, ale w tych okolicznościach i owszem, całkowicie podkopuje ufność w obecne położe­nie. Puka w ściany, zrywa tapety, wierci dziury w podłodze, szuka ukrytego wyjścia. Przeczuwa podstęp, ktoś się za nimi kryje – jest o tym przekonany. Z bazy upominają i martwią się:
- To się tylko tobie wydaje! - Nie odpowiadam i ignoruję ich zagląda­jąc pod dywan.
Ktoś tu musi być oprócz mnie! Czuję i wymyślam zaślepiające mistyfika­cje. Znaczę teren aby zaraz wpaść na dawniej pozostawione znaki i interpre­tuję je jako obce. Za oknami permanentna noc sprawia wrażenie wręcz biblij­ne. Zamknięty w swojej wieży marzę palcem po szybach znaki zapytania, oglą­dam stare fotografie, zapalam świece, wskrzeszam rytuały ale one są głuche. Bo tak naprawdę za nikim nie tęsknie, niepokój wywołuję tylko przeczucie, że ktoś tu mógłby być, a tylko drugi człowiek wywołuje podobny niepokój. Coraz gorzej też się czuje, bywa że widzę podwójnie, śpię nieregularnie i miewam napady lękowe. Siedzę pomiędzy kredensem a sofą, na podłodze z podwiniętymi nogami i z głową zwieszoną. Żałosny widok – dobrze, że mnie nikt nie widzi. Zadbałem o to bo przykrywam się kocem i czekam, czekam aż runę z tym metalo­wym pudłem gdzieś w czeluść. Mało mnie obchodzi ta ekspedycja. Dla ludzi nie warto się poświęcać. Cała ich racjonalność to jedynie rachunek prawdopodo­bieństwa, takie oszacowanie Strilinga. A nuż się uda! Tylko poco? Żałuję, ze nie wybrałem w teście pływanie za płetwalem.


(Mam wątpliwości)


Każdy aspekt wyprawy staje ostatnio pod znakiem zapytania. Moje możli­wości oceny swojej sytuacji są dalekie od racjonalności. Przypalam jajeczni­cę, zapominam o zakręceniu wody kiedy napełniam wodą wannę i jeszcze kanali­zacja z niewiadomych powodów się zatkała. To mnie doprawdy rozstraja psy­chicznie. Przecież nie mogę wzorem żeglarzy wystawić dupska za burtę! W po­radniku przeczytałem, że można zastosować związki fosforowe – nie pomogło. Pompka, taka zwykła, wywołała jedynie nieżytowe charczenie i bulgotanie w przewodach. Pani z Centrali poradziła spiralę, bo miała taki sam problem u siebie w domu. W skrzyni ze wszystkimi narzędziami znalazłem i wepchnąłem do rury kanalizacyjnej i ku mojemu zdumieniu wyciągnąłem z niej złamany plasti­kowy widelec, stary ręcznik i kilka damskich spinek do włosów. No a teraz proszę o wytłumaczenie?
- Przepraszamy, ale to pewnie pozostałość po sprzątaczkach, które przed startem sprzątały twój apartament. - Niedorzeczne. Spinki do włosów a przestrzeń kosmiczna. Nazbierało się tych przypadków sporo, więc może już koniec tych cyrków i przyznajcie się, że jednej brakuje na Ziemi? Może błą­dzi gdzieś biedaczka w labiryncie przewodów wentylacyjnych i wali bezsilnie szczotką w ściany? O na przykład teraz... - słyszycie?
Dano mi do zrozumienia, że mój sarkazm jest nie na miejscu. Więc przejdę do komentowania tego co dzieje się na zewnątrz. A na zewnątrz Mgła­wica Kraba, bąblowata Helisa, wielkie słupy wodoru czyli obłoki molekularne, z których rodzą się nowe gwiazdy. Albo o! Galaktyka NGC4013 – ta ostatnia jest szczególna, wygląda jak oko z sąsiedniego świata łypiące na ciebie z uwagą. Szkoda tylko, że mam tak słaby wzrok i jedynie sobie to wyobrażam. Części mogę się domyślać, albo w nieokreślony sposób czuć. Słyszę jak rozma­wiają między sobą pulsary chwaląc się, który szybciej się obraca, a który miał rentgenowską erupcję.
Poza tym tu jest jak podczas rejsu, dookoła monotonia oceanu i wyjąt­kowo jakaś wysepka koralowa, piękna i niedostępna, zwodnicza i trująca. Oczekiwaniom na temat kosmosu bardzo zaszkodziła literatura science fiction. To wszystko co piękne, co ekscytujące, co nadaje Wszechświatowi jakiś wyraz jest rzadkie, szalenie odległe, cholernie niebezpieczne. To nie miejsce dla ludzi i bardzo daleko do najbliższego pubu. Już naprawdę lepiej zostać w domu i oglądać albumy z podkolorowanymi zdjęciami z teleskopu Habble'a.


(B.)


Kim jest B.? Kimś kto gubi spinki do włosów? Odczuwam, że chce mi coś powiedzieć ale nie może bo coś lub ktoś jej to uniemożliwia. Odzywa się zdawkowo, niechętnie odpowiada na pytania, a jak już, to nie wprost. Myślę, że krępuje się wypowiedzieć jakby ktoś ją (nas?) podsłuchiwał i cenzurował. Nie wiem jak jej pomóc, ponieważ jeśli spytam:
- Czy jest tam ktoś oprócz ciebie? - Odpowiada:
- Można odnieść takie wrażenie, ale ono jest fałszywe, więc nie ma o czym mówić... konkretnie.
To próbuje inaczej:
- Gdzie teraz jesteś? To znaczy pytam nie o miejsce tylko o usytuowa­nie w tym miejscu. Bardziej po prawej czy po lewej masz koniec tego miejsca?
- Po prawej, ale patrząc ku przodowi.
Ustalamy kody wspólnego języka, choć nie wiem czy rozumiemy je tak samo. A co będzie jeśli już u jego podstaw obierzemy odmienne parametry?
Załóżmy, że przód jest przodem, czyli kierunkiem, jeśli większość okien u mnie znajduje się właśnie po prawej, to jej miejsce powinno znajdo­wać się po mojej lewej. Jednak jest jest jeszcze kwestia wyżej-niżej. Wtedy „po prawej” oznacza zgoła coś innego.
- Uściślijmy po prawej co masz? Okna? Ścianę?
- Co za głupie pytanie?! Przecież sam wiesz. - Aha, więc okna! Czyli wyżej albo niżej, choć tutaj to pojęcia względne, wyniesione razem z rakietą ponad ziemię i tak pozostawione dla mojej wygody. Tylko nie wiadomo czy ją potraktowano w ten sam sposób. Czy na przykład nie funkcjonujemy wzajemnie przeciwstawnie, żeby tak rzec - do góry nogami, podobnie jak to się ma na Ziemi. Ona z Grenlandii – ja z Australii. Zastanawiające? Nie! Analogia aż nazbyt oczywista.
Przywiązałem się do B., to nic jeszcze nie przesądza, choć jesteśmy do siebie tacy podobni... Nie chcę sobie czynić nadziei, pobyt tutaj i tak im­plikuje wiele rozczarowań. Dlatego też nie proszę by zapukała w ścianę, pod­łogę lub sufit, tak żebym usłyszał i przekonał się... A jak nie usłyszę? Iluzja pstryknie palcami a ja wyjdę na sentymentalnego dupka. Mniejsza o to – ona też mnie nie prosi o znak. I tak jest lepiej. Może kiedyś przez przy­padek spotkamy się w którymś z korytarzy. Tak, to dlaczego myślę o tym jak wygląda, jak to by było być razem? Znam jej głos, na tyle poznania sobie po­zwoliliśmy. Stąd wiem, że słucha teraz jąkającej się Marleny Dietrich, bo płyta się zacina w odtwarzaczu.
Zresztą musimy być ostrożni bowiem gotowi są nam uniemożliwić dalszy kontakt, przerwać ten eksperyment, a tak jest przynajmniej z kim pogadać. Celowo nie poruszamy tematów bieżących związanych z rejsem - „czy podoba ci się ta gwiazdka, o ta, bardziej na lewo, taka zielona, o tam, tam”, albo „co sądzisz o tym hiperonie, który wczoraj omal się o nas nie otarł”, a już w ogóle nie mówimy o centrali, jakby ich zupełnie nie było. To żeby się nie domyślili, że wiemy, że ich przejrzeliśmy. Za to dużo rozmawiamy o sztuce, wystroju wnętrz, kulinariach. Czysty towarzyski banał. Niczym dawni znajomi z gimnazjum.
Mam również nieodparte wrażenie, że B. nawiedza mnie w snach, a to już poważna sprawa!


(To punkt)


Jednak istnieje. Zaznaczyłem go sobie na szybie fluorescencyjnym mar­kerem. Tym punktem jest Ona, z dnia na dzień jaśniejąca... - planeta, plane­toida lub choćby niewielka kometa. Jeszcze nie wiem. Pędzimy na spotkanie po wytyczonym z góry kursie. Przeznaczeni sobie i w siebie wpatrzeni. Coraz bliżej, coraz bardziej zniecierpliwieni, coraz bardziej zaniepokojeni.


(Zanim...)


Nagle dotarło do mnie, że już czas wstać i iść. Stało się po nastaniu nocy, która nie przyszła ukradkiem jak to się zdarza, tylko trysnęła gwał­townie z niebieskiej źrenicy. Dnie tu są bardzo długie. Noce są prawie nie­skończone. Czas natomiast jest zredukowany do zera. Pozornie to absurd, też tak myślałem, ale cechą Absolutu jest ignorancja wobec tak zwanych Rzeczy Pewnych. Jednocześnie zdołałem się przekonać, że istnieją byty równoległe, alternatywne, sprzeczne, zupełnie się nie rozumiejące jak małżeństwo przed rozwodem a jednak istniejące na tej samej planecie.
Oczy miałem otwarte i nie potrafiłem ich zamknąć jakby ktoś je deli­katnie trzymał pincetami. Tak więc nie spałem. Właściwie to nie potrzebowa­łem snu. To co mnie otaczało było snem o wiele doskonalszym. Nie kłamliwym, krótkotrwałym szczęściem, po którym spadasz na ziemię jak mokra ścierka, lecz prawdziwym wzlotem, w trakcie którego kradną ci grunt wraz z dobytkiem.
Nocą fale skrzypiały lękliwie niczym wiosła w dulkach. Albo wiosła rzeczywiście skrzypiały w dulkach a fale starały się to zamaskować?! Wypa­trywałem łodzi ale odnajdywałem jedynie czarny wiatr.
I wówczas dotknęło mnie owo tchnienie, które musiało przybywać z bar­dzo daleka, z czasów kiedy kosmos zaludniali jeszcze bogowie. Dopuszczalne jest sformułowanie: „to mnie obudziło”, ale nie jest błędem rzec: „wtedy wy­dałem pierwszy oddech”. Wszystko tu odbywało się w tak olbrzymich jednost­kach czasu, że świat można wymienić na inny. Jak mawiała moja pierwsza na­rzeczona: „ludzie się nie zmieniają, zmieniają się pojazdy”, mając zapewne myśli moją natrętną słoność do szukania czegoś co nie jest schowane.
To co mnie obudziło z wiecznego zapomnienia było piękne. Żadnych kon­kretnych nazw, ani kształtów, ani obietnic bez pokrycia. Dotyk duszy przez puchową poduszkę, który łagodził chropowatą powierzchnię piaskowca pod ple­cami, drżał na wietrze przy trelach fletu, tańczył w elizejskich korowodach, spierał się z mędrcami w gajach oliwnych. Jestem z czystym umysłem, tak jak wypłukane jest moje ciało przez pobliskie morze, i muszę sobie wszystko na nowo przypomnieć.
Zrozumiałem jedno – że nie muszę tutaj leżeć w nieskończoność.


(Zimno mi się zrobi)


Awaria systemu regulującego temperaturę. Obiecują w centrali, że parę dni potrwa zanim naprawią, więc mam się opatulić. Temperatura faktycznie spadła. Do 12 w południe jeszcze się ruszałem i tego nie czułem, bo frotero­wałem parkiet. Potem powietrze stało się błękitne i osnute mgiełką srebrzy­stej pary niczym w styczniu. W pralni wiszą sople, to samo w łazience. Na ich widok kicham i smarkam. Perspektywa hipotermii jakoś mi nie odpowiada. Kosmos wokół tylko czyha żeby mnie sprowadzić do entropii, dając mi do zro­zumienia kto tu jest u kogo. Mimo to płyniemy dalej. Właśnie co u B.? Zdaw­kowo odpowiedziała, że: „Grenlandia”, czyli globalne oziębienie klimatu. Niestety nie mam kominka ani kozy bo uznano to za zbytnią ekstrawagancję w rakiecie - a teraz by się przydał. Mam jedynie elektryczną jego imitację z tandetnie generowanymi płomieniami. Taki erzac dla ubogich. Przed startem nie miałem nawet kiedy zaoponować przeciwko jego instalacji a dzisiaj błogo­sławię tego domorosłego designera, który nie mógł pojąć jak wiktoriański sa­lon mógłby się obyć bez tego cuda techniki. Więc siedzę zagrzebany w kołdrę, w fotelu , w ciepłych kapciach nałożonych na kilka par skarpet, nerwowo wga­piający się w czerwone rozbłyski na podkładzie trzasków z zepsutego radia. Puszczam obłoczki pary z ust i pochłaniam ciszę. Im więcej jej pochłonę tym bardziej obojętnieję na to co mnie otacza. Los tej ekspedycji jest mi obo­jętny, Wszechświat nie ma znaczenia, Ziemia i jej problemy są groteskowe, B. jest głupią kostką lodu - taką do drinków, ja jestem przetrwalnikiem wirusów albo mrożonką. Chcę natychmiast rozmawiać o tym z prezydentem. Czemu jeszcze nie rozmawiałem z prezydentem? Ma problemy z klimatem? Nie lubię lodów o smaku owocowym, nawet z likierem, więc podziękuję i nie będę na niego cze­kał. Piasek zwiększa tarcie, a tarcie to ciepło. Skąd piasek między palcami? Przecież jestem na plaży. Ruszyłem na boso w drogę wiodącą do czegoś co do­piero ma nastąpić. Jasno wokół takie, że nie rzucam cienia. Postanowiłem na początek dojść do tych gór na horyzoncie. Przypominają stoły przykryte obwi­słymi obrusami. Dzięki wędrówce trochę się rozgrzeję. Morze po lewej stro­nie, ono jest winne mojej niepamięci. Stamtąd przybyłem i tam powinna być przyczyna, i tam powinienem się udać, tylko nie wiem czego miałbym szukać. Zostały jakieś resztki, po których ciężko poznać czego były częścią. Z każ­dym krokiem opadają na piasek i się gubią bezpowrotnie. Wieczorem powinienem dojść do pasma gór w zasięgu wzroku ale nie doszedłem i nastąpiła kolejna z rzędu noc.


(Nastąpi spotkanie na Peryferiach)


Od jakiegoś czasu słyszałem wokół siebie podejrzane skrzypienie pia­sku. Raz z przodu, to znowu z tyłu, takie ociągające się.
- Kim jesteś do cholery? - Zawołałem stanowczo za cicho. - Co się tak skradasz? O co ci chodzi? - Zapytałem już głośniej.
- Sama nie wiem. - Odpowiedziała tuż koło mojego prawego ucha. Wzdry­gnąłem się, nie sadziłem, że jest tak blisko.
- A, to mamy ten sam problem. To taka tutejsza specyfika...
- Wiem tylko, że spotykamy się co jakiś czas a potem tego nie pamięta­my.
- Odnoszę wrażenie, - zacząłem rzeczowym tonem, - że nie jesteśmy stąd, przynajmniej ja. Dobrze mi tu, nie narzekam, chociaż jeszcze się nie przyzwyczaiłem do tutejszej wieloznaczności. Nie lubię tego jak idę a raczej brnę i nie dochodzę. Rozumiesz? - Nie było odpowiedzi. Cisza. Chrząknąłem zmieszany. - Jakby to jaśniej wyrazić? Wczoraj rankiem poczułem nieodpartą potrzebę dojścia do tych gór na horyzoncie. Idę cały dzień, są jakby trochę bliżej by wieczorem wrócić z powrotem tam gdzie były rano. Dzisiaj to samo, nie udało się ich minąć, nic nie wynika z tego chodzenia. Chodzenie jest da­remne ale nie nieprzyjemne. - Przerwałem bo nic nie mówiła i odniosłem wra­żenie, że gadam sam do siebie. Może gadam przez sen? Na szczęście odezwała się tuż koło mnie, tym razem z lewej strony, tak że poczułem jej oddech.
- Ja natomiast nie widzę żadnych gór, bo chodzę tylko nocą. Czasami natykam się na ciebie i wtedy rozmawiamy. W dzień śpię. Nie umiem tego po­wstrzymać. Po prostu zasypiam nad ranem czy tego chcę czy nie.
- Ostatnio, tu na tej plaży mówiłaś dziwne rzeczy. Myślałem, że jesteś tutejsza, że się orientujesz. Mówiłaś o jakichś przepowiedniach?
- Mówiłam... Stało się tak jakbym się obudziła i opowiedziała ci swój sen. Tak to przyjęłam. To był miły sen ale...
- Ale to nie był twój sen. To chciałaś powiedzieć?
- Tak. Tak mi się wydaje.
Zamilkliśmy obydwoje. Co by tu jeszcze powiedzieć? Głównie to chciał­bym się zapytać. Ale o co, skoro powiedziała, że także nie jest stąd? Razem mieliśmy amnezję i zdaje się nie mogliśmy sobie pomóc. Jedyna szansa to dojść wspólnie do tych gór. Z góry dalej się widzi.
- Jak masz na imię? - Spytałem, lecz już jej nie było przy mnie.


(Jakiś jubileusz)

Dzisiaj mija 500 dzień wyprawy. Uroczysty nastrój Centrali i mnie się udzielił. Czytają mi depesze gratulacyjne od różnych prezydentów, premierów, władców absolutystycznych, gwiazd ekranu, które mi zazdroszczą
sławy. Tylko B. jest wściekła i się nie odzywa. Stwierdziła jedynie, że ten splendor jej się należy a ja jestem tylko statystą, imitatorem w symulatorze rakiety gdzieś na australijskiej pustyni. Odwdzięczyłem się „syntetyczną atrapą” na co trzasnęła komunikatorem.
Wieczorem po udzieleniu ostatniego wywiadu telewizji z Sri Lanki, roz­poczęła się nieoficjalna część jubileuszu zakrapiana mocno Polish Vodka (okazało się, że szefem programu został Polak o nazwisku Katztchynsky). Do­szło do wzajemnych wylewności, jak to jestem im bliski. Asystentka o imieniu Beata (przypadkowa zbieżność inicjałów) wypaliła nawet, że za mną tęskni i szkoda... - nie dokończyła bo ktoś wtrącił:
- Wiesz, program jest zagrożony. Jest kryzys i nikt nie myśli o lotach w kosmos. Tną fundusze. Nie obawiaj się, nie stracisz łączności, w najgor­szym wypadku przez jakiś czas będziesz się komunikował z automatem. Takie czasy. Robimy wszystko, żeby do tego nie doszło. Szukamy sponsorów wszędzie, ale ludzie są... - szukał odpowiedniego słowa a w tle słuchać było kolejny toast za lepsze jutro i jakieś śpiewy – są, są prymitywni. Myślą jedynie o żarciu i rozrywkach. Żadnego poświęcenia, żadnego rozumiesz! Ty ich draż­nisz, bo nie pojmują jak można tak się poświęcić, zrobić coś tylko dla idei. Ty jesteś naszą najlepszą egzemplifikacją. - Wymówił z trudem.
- To już nie zmieni...
- Ooo! Obyś się nie mylił. - Przerwał mi. - Czekaj wychylę za twoje zdrowie. - Po chwili: - Lecisz tak, że może się wiele wydarzyć. Nie żebym cię przed czymś ostrzegał ale spotkasz jeszcze kogoś.
- Możesz jaśniej.
- Nie mogę powiedzieć. Są pewne plany co do ciebie mimo kryzysu...
- Przestań zawracać głowę naszemu głównemu bohaterowi. - Odezwał się ktoś z głębi. - Upiłeś się!
- Kogo spotkam? Hej wy tam, kogo mam spotkać? - Ale przed sobą miałem tylko pusty monitor, z obrazem pokazującym kawałek jakiejś ściany z fragmen­tem kiczowatego zdjęcia, z reklamą biura turystycznego z Melb... - bo tylko tyle liter było widać. W głośnikach słychać było niewyraźne rozmowy, po czym nagle ucichły i na ekranie pojawił się napis - „Z powodów technicznych transmisja zostanie przekierowana na inny kanał. Przepraszamy za utrudnie­nia.”


(I kontrwątek)


W czasie lokalnym, kiedy Katz nabierał na znaczeniu i zataczał coraz większe kręgi, zupełnie obojętnie 900 miliardów ton uparcie milcząc, względ­nie daleko, sunęło po trajektorii w tej chwili prawie stycznej do ziemskiej, nie niosąc ze sobą żadnego istotnego przesłania. I jak to bywało do tej pory, także w tym wypadku odbędzie się chyba bez spektakularnych wydarzeń, najwyżej się o siebie otrzemy, ku oczywistej rozpaczy fanklubów Końca Świata i będzie to kolejny Dzień Wielkiego Rozczarowania. Według Adwentystów to dzień w którym nie nastąpił przepowiadany ukochany koniec. Rzecz jasna za­wsze istnieje nikłe prawdopodobieństwo zboczenia z obranego toru, na przy­kład pod wpływem jakiegoś drobiazgu, którego nikt poza wyrachowanym demiur­giem, nie weźmie pod uwagę gdy czyta wiadomości w porannej prasie.
Do tego czasu, gdy ewentualnie zmieni się historia, może pozostać to jedynie obsesyjną myślą kilkudziesięciu tysięcy jasnowidzów, proroków, futu­rologów i pacjentów szpitali psychiatrycznych, a produkcja destylatów z róż­nych organicznych substancji utrzyma się na stale wznoszącym się poziomie, czyli w sumie hosanna.
W każdym razie Armagedon jest bliski tylko nie ma jak go przewidzieć, dlatego chcąc się do niego przygotować co raz to ogłasza się próbne alarmy, na które ludzie reagują podejściem do okna i leniwym spojrzeniem na ulicę. Tyle tylko pozostało po czujności jaką nakazał mieszkańcom Florencji mnich Girolamo Savonarola.


(501 i dalej)


Skąd oni wzięli, że minęło właśnie tyle? Mnie wyszło coś około 460 (Poljakow 437,7dnia). No tak ale ale ja tu mam cały czas noc, kogut mi nie pieje a wiadomości dziennika docierają z opóźnieniem.
Dzień zaczął się dobrze – naprawiłem zmywarkę do naczyń i stos w zle­wie zmalał do połowy, to znaczy nie przypomina już wieżowca w Caracas, tylko stos przeżartych latających talerzy. Potem już było gorzej, katz przypomniał się około południa, rozcieńczyłem go trochę więc drzemie a ja zataczam ko­lejne kółko w kuchni niczym Lenin w celi. Wszystko się psuje, widać zużycie, niedługo się rozpadnie jak te wraki przy Przylądku Dobrej Nadziei. Piękny biedermeierowski kredens okazał się ordynarną podróbą z plastiku. Jestem wściekły i nie mam na kogo nawrzeszczeć – centrala zamienia się w automa­tyczną radiolatarnię, B. milczy jak zaklęta księżniczka, czas zostać filozo­fem.
Plamka za oknem przesunęła się bardziej naprzeciw. Widać się spotkamy, lecz perspektywa ta już nie podnieca i nie wzbudza nadziei.
Ten piasek na dywanie jest irytujący. Nie wiadomo skąd się bierze. Wiem, coraz większym wysiłkiem jest uwierzyć, że to nie fikcja i ciągłe za­przeczanie i utwierdzanie siebie mocno mnie zmęczyło. Sam też jestem wyssany z palca. Składam się z rozczepionej osobowości i ciasta. Ogrzewanie fiksuje od grenlandzkich lodowców po australijski upał interioru. Nie można go wyre­gulować bo gałka uparcie wraca na zero, jakby ktoś ją z drugiej strony zło­śliwie przestawiał. Gdy zablokowałem ją linijką na rozsądnym poziomie to zo­stała poluzowana najpierw przesuwając się na maksymalną temperaturę a potem opadła znowu do zera. Przez godzinę trzymałem ją pokonując opór w odpowied­niej dla mnie pozycji, ale nie mogłem zrobić jedzenia ani pójść do ubikacji więc zrezygnowałem. Dopiero potem wbiłem ołówek w szczelinę z gałką i tempe­ratura się ustabilizowała.
Jasna Plamka to pewnie nie jest punkt serwisowy.


(Przechył)


Ziemia pławi się w kryzysie. Katz rośnie do rangi hitu na top listach, jedyny notuje wzrosty na giełdach i warto w niego inwestować o ile wierzy się w niepalność banknotów. Katz skupuje upadające instytucje finansowe i staje się przez to najbardziej pożądanym i egalitarnym przedsięwzięciem na świecie. Katz dostrzega wyrafinowane piękno, każdy ma w nim swój udział gdy wychodzi rano do sklepu.
Centrala też została zawłaszczona przez Katza i bełkocze aż miło. Są nowi bardziej zmotywowani pracownicy, którzy mówią mi per pan, co brzmi w moich uszach tak jakoś błazeńsko. Ton jest lekko kpiarski, jak urwisów zwra­cających się do śmiesznie wyglądającego, niemodnego i zdezorientowanego fa­ceta, takiego z innej planety. Pewnie jestem przewrażliwiony i pewnie to z powodu zniekształceń głosu przez tak zwane dziwadełka, jak mi tłumaczą. Czym są owe dziwadełka nie tłumaczą już zbyt jasno i mam wrażenie, że coś kręcą o jakiejś tam gwieździe kwarkowej, którą w parę godzin zamieniono w kropelkę materii.
W efekcie Katza nastąpiło także niezbyt miłe zjawisko lekkiego prze­chyłu statku na bok. Tak jakbyśmy brali hiperboliczny wiraż albo nabrali wody po sztormie. Spostrzegłem to po przechylonych żyrandolach, łańcuszku od spłuczki w ubikacji i po startych ukośnie obcasach. Stoły musiałem wypozio­mować podkładając pod nogi broszurę BHP jaką znalazłem w dużej ilości na dnie szafy garderobianej. Swoją drogą pasjonująca lektura, szczególnie roz­dział o awaryjnym opuszczaniu apartamentu za pomocą drabinki sznurowej, tak tam to jest ujęte.
To oczywiście wszystko się dzieje na skutek „fałszywej próżni”, jakże by inaczej! Ujemne ciśnienie jest mi znanym zjawiskiem tak jak materia hipe­ronowa i to, że miliony tych gluonów przelatuje sobie teraz przeze mnie, przez ściany, przez burty, nie wypalając dziur i nie powodując zachłyśnię­cia.
W tych okolicznościach nie jest już absolutnie dziwne, że tęskniłem za B. Żeby jakoś doprowadzić do spotkania przeniosłem się do windy biorąc zapas jedzenia i napitków. W niej czas przesuwał się wstecz aż do początku XX wie­ku. Przez szparę w drzwiach słyszałem głosy rozbawionych par udających się na Broadway, albo wracających z imprez klubowych, szepczących sobie wyuzdane propozycje. Szybkie energiczne kroki, wolne i skradające się, nadsłuchujące się, odliczające odległości i takie przeplatane zwątpieniem. Kilka razy ktoś próbował się dostać do windy ale odchodził z przekleństwem miętolonym w ustach by nabrać pokory na schodach. Ktoś czasami sprowadził windę na dół lub odwrotnie, ale ogólnie panował spokój i nastrój medytacji. Bezpieczny w swoim pionowym świecie to wznosiłem się, to znowu opadałem niczym na falach oceanu. Tak płynąc czułem jak przechył na bok się pogłębił do tego stopnia, że mogłem położyć się na ścianie windy. Po prawej miałem lustro, które było towarzysko usposobione, nad głową secesyjny plafon dający światło jak w ka­jucie i zapomniałem dlaczego tu jestem. Niewiedza usypia...


(Odnalazł burtę)


Kamień wali o kamień a woda mówi odejdź stąd. Wstałem bo fale mi zna­cząco groziły. Skierowałem się ku ciemnemu cyplowi na horyzoncie zdarzeń. Przebierałem nogami i stawałem w miejscu a skalisty cypel ani drgną. Fale szumiały gniewnie.
- Co ja mogę?! - Odrzekłem im.
Idę, wlokę się, gnam przed siebie a cel czyli koniec wie kiedy, ja nie. Poco pokonywać czas skoro nam na nim zależy? Poco pokonywać odległości skoro stoimy w miejscu? Tam jest odpowiedź? Co ci po wiedzy skoro nie daje zasnąć?
Przeganiam fale przed sobą i one w końcu ociężale ustępują, chociaż piasek nie pozostawia złudzeń – jest go po prostu za dużo. Brnę siłą woli i jakiegoś rozpędu, przekonany irracjonalnie o powierzonej mi misji i zainwe­stowanych we mnie pieniądzach. Mam nadzieję, że nie chodzi o tego obola! Jest niedaleko, jest niedaleko – to tylko kwestia uświadomienia. Minuty też mają ten sam problem – staramy się mijać kolejne głazy do celu ale cele mamy zgoła odmienne. Im zależy na rytmice, mnie na czasie bo zmrok, bo finał jest wyjaśnieniem. Ciekawe czy B. też tam będzie? O ile dotrę pewnie tak, prze­cież zawsze dotrzymywała mi towarzystwa.
Tymczasem szedłem zatopiony w myślach, ze spuszczoną głową, patrząc na swoje przebierające bez entuzjazmu nogi. Momentami tylko omiatałem horyzont spojrzeniem bez zainteresowania, bo on był niewzruszony. Jedynie w ścianie zauważałem jakby coraz mniej szczegółów, być może dlatego, że odbijała teraz padające na nią światło. Wydawała się równa i tkwiła tam niczym bariera, i nie wyglądała już jak góra, bardziej jak lita skała, jak leżące na boku me­mento.
I tak idąc doszedłem do zmierzchu. Po raz pierwszy nie przerwałem, szedłem dalej a przewodnikiem były języki fal. Nie wiem która mogła być go­dzina, pewnie około północy, kiedy jej nagle dotknąłem.


(W ciemnej materii)


Poruszyłem się niespokojnie a podnosząc się na łokciach walnąłem głową w plafon. W ciemny plafon. W windzie panował fosforyzujący mrok niczym w krypcie. Zaspany stwierdziłem, że pewnie spaliła się żarówka a fosforyzujące światło pochodziło z neonówki z napisem EXIT nad drzwiami. Winda stała, wła­ściwie leżała czyli statek miał w dalszym ciągu przechył, który nawet się pogłębił. A obiecywali, że jest stabilny i nie wykonuje akrobacji. Ostrzega­łem ich, że źle znoszę bujanie. Na szczęście nie bujało.
Koniec tego eskapizmu, czas to ujrzeć z nowej strony. Otworzyłem drzwi nad sobą i nic nie zobaczyłem. Ciemność im dalej tym większa. Czyżby poszły korki? Nie, to niemożliwe! Pewnie znowu jakaś awaria, których ostatnio spo­ro. Na zewnątrz wyczułem pod palcami boazerię. Przynajmniej wiem gdzie je­stem. Samo to, że na niej stanąłem spowodowało lekki zawrót głowy – chodze­nie po ścianach preferowałem w innych stanach umysłu. Wybrałem drogę wprost i trochę pod górkę. Poruszanie się nie było łatwe bowiem coraz to potykałem się o znajdujące się tam graty. Gdzie jest latarka? Gdzie ją ostatnio włoży­łem? Na kominku stał świecznik, gdzie on może być teraz? Czy jest ktoś może kto teraz odpowiada na te pytania? W kuchni nie było kogoś takiego i chodze­nie po ścianach sprawiało wiele problemów. Dobrze, że meble przymocowali do podłogi bo teraz wspinałbym się po piramidach.
Najgorsze czekało mnie za oknami – nie było kosmosu! Ani jednej swoj­skiej gwiazdki, tylko czarna materia rozpostarta szeroko, bez żadnych wła­ściwości, będąca zaprzeczeniem słów „jest” i „tak”, a także po części słowa „idź”. Najczarniejsza z czarnych materii, pierwszej jakości i najwyższej gramatury. Jedno najmniejsze światło, byle iskra, stałaby się w tych oko­licznościach Bogiem. Poszukiwania w ciemności nie wiem ile trwają bo ciem­ność nie jest relatywistyczna, ale w rękach trzymałem świecę i zapalniczkę. Wstrzymałem oddech i wydawało się, że ciemność naprężyła się na chwilę przed błyskiem piezoelektrycznym, by zwiotczeć i zapaść się w sobie gdy świeczka zaczęła swój taniec.
Oczy, prawie zapomniałem o ich istnieniu, musiały przywyknąć. Kuchnia wyglądała jak po sztormie. Sztućce wymieszane z makaronem, z dżemem truskaw­kowym, kaszą gryczaną i marynowanymi śledziami i to wszystko podane ścianie, łącznie z krzesłami i stołem oraz moimi kapciami. Tylko zegar był na właści­wym miejscu, choć z rozbitą szybą przez słoik i zastygłymi wskazówkami na godzinie drugiej dwadzieścia dwie.
Poustawiałem krzesła i stół na ścianie, obecnie podłodze. Na stole na­kapałem wosku i przykleiłem do blatu świeczkę. Resztę bałaganu zmiotłem w kąt. Trochę groźnie wyglądał wiszący nad głową kredens z pootwieranymi drzwiami i wysuniętymi do połowy szufladami, ale do reszty można będzie przywyknąć z czasem, o ile czas jeszcze będzie. Pośród pobojowiska znalazłem zatłuszczoną książkę Ernsta Schnabla „Ja i królowie” i zatopiłem się w lek­turze.


(Cel a)


Ściana była ciepła. Albo stygła po jakimś rozgrzaniu, albo nagrzała się przez padające na nią światło dnia, który właśnie postanowił się poja­wić. Było jak zwykle przyjemnie. Oparty o coś co kategorycznie nie było ska­łą, siedziałem wpatrując się w prostotę morza. Byłem u celu i kompletnie nie rozumiałem czym on jest. Lita ściana z czegoś, niby metalu niby z glazury, wysoka, lekko obła, lekko chropowata. Szczytu nie dostrzegałem, ale wysoko jakby otwory niezbyt duże, różne – okrągłe i prostokątne. Ściana nie była nieskazitelna, miała liczne rysy po obtarciach, a nawet stłuczenia, choć nie były one poważne, bo nie spowodowały dziur i wgięć. Barwa do wysokości jed­nej trzeciej beżowa, powyżej przechodziła w jasny popiel, przynajmniej tak ją z dołu oceniałem. Ściana wchodziła w głąb morza na jakieś 100 metrów, drugie tyle albo i więcej tkwiło w lądzie, wryte aż po skarpę. Dlatego mo­głem z daleka uznać to za cypel. Ściana mogła być kadłubem wielkiego statku wkopanego w nabrzeże, mogła być nieznaną konstrukcją, może tamą, może bun­krem, raczej na pewno nie była wybrykiem natury, wielką brytfanną, olbrzymią kasą pancerną. Jedyne co mi pozostało to ją obejść dookoła. Ściany nigdy nie powstają bez znaczenia. Zawsze coś za nimi jest i to bynajmniej nie coś co można ot tak zostawić na plaży. Kusiła mnie tam nadzieja odkrycia a także przysiągłbym, że słyszałem jakąś syrenę, lecz możliwe, że to we mnie coś wyło, coś co się nade mną litowało w tej chwili. Ja osobiście nie odczuwałem żadnego dyskomfortu, ale siedząca w środku, w zamknięciu – dusza czy to coś ma informacje o świecie zewnętrznym niejako z drugiej ręki, więc może ulegać depresyjnym stanom.
I tak dywagując wchodziłem na wydmę, co jakiś czas przystawałem i nad­słuchiwałem przystawiając ucho do ściany, jedynie morze w niej bulgotało da­lekim echem. W miarę jak się wspinałem ściana prawie niezauważalnie odsuwała się ode mnie, to znaczy hiperboliczna krzywizna zmierzała do apogeum. U szczytu była jakby niższa, ale i tak wszystkie linie skręcały wprost do nie­ba. Morze natomiast powoli usuwało się na drugi plan. Nastała cisza tak wszechmogąca, że tłumiła chrzęst piasku pod stopami. Uzmysłowiła mi darem­ność całego przedsięwzięcia oraz absurd jakim jest poszukiwanie prawdy. Win­na temu jest moja słabość jaką mam do skomplikowanych rozwiązań a przecież natura prawdy jest prosta, by nie rzec prostacka – wiesz to decydujesz o so­bie, nie wiesz to jesteś zdany na innych. I coś mi się zdaje, że mamy tutaj do czynienia z drugim przypadkiem. Pozostało mi tylko oczekiwanie.


(Komunikat)


Zapadły ciemności i książka się skończyła, wszystkie książki się skoń­czyły. Nie ma BYŁO, nie ma BĘDZIE a TERAZ rozlało się wokół. Coś skrzypnęło, coś z ociąganiem chrupnęło i po rzeczywistości. Najgorsze są te znaczenia, bo od nich coś zależy a teraz na niczym nie zależy. Ciężko i niewygodnie jest pisać w ciemności tym bardziej, że atrament też jest czarny. Za to wy­obraźnia wychodzi poza głowę ogarniając nieprawdopodobne przestrzenie, włó­czy się swobodnie po statku nie bacząc na ograniczenia i niebezpieczeństwa. Próżnia nie stanowi dla wyobraźni żadnego problemu, wystarczy, że uczyni się ją nieistotną. Czas toczy się to tu to tam bo nie ma punktów odniesień. Na świt nie ma co liczyć. Trwam.
Dlatego aż spadłem z krzesła gdy na chwilę zabłysło światło. Pojedyn­czy błysk niczym flesz, nic więcej. Oznaka agonii albo próba obudzenia na­dziei. Na szczęście nie było to światełko w tunelu. Coś zaczęło stukać i ciemność drżała a ja wraz z nią. Stukanie to słabło to momentami narastało, nie było zbyt rytmiczne, czasami synkopa innym razem metrum nieparzyste. Znałem skądś ten rytm. To była piosenka z czasów mojej młodości, prawie na pewno. Ta-ta, ta-taa-ta-taa-ta, ta-ta... jakoś tak to leciało. Coś jakby „Je Bois” Borysa Viana.

Je bois
Systématiquement
Pour oublier les amis de ma femme
Je bois
Systématiquement
Pour oublier tous mes emmerdements

Oczywiście zgadzam się z myślą przewodnią utworu choć nie odpowiada mi powód dla jakiego autor utwierdza w sobie Katza. Jednak jest to dobry omen na odmianę swojego losu. Jakby na potwierdzenie tych przypuszczeń pomiesz­czenie rozświetliło dyskretne światło awaryjne w kolorze marengo. Wcześniej nie podejrzewałem jego istnienia. Równocześnie zatrzeszczał głośnik:
- Dzień dobry państwu, proszę wygodnie usiąść. Zaraz przeczytam pań­stwu jakie są nasze propozycje względem zaistniałej sytuacji.
- Zaraz, zaraz! Ej, skąd ta przemowa? To jest nas tu jednak więcej? - krzyknąłem w eter. Głos zabrzmiał chropawo znowu:
- Wiem, że macie państwo do nas wiele pytań ale stwierdziliśmy, że bę­dzie szybciej jeśli poinformujemy was, że taki rozwój wypadków był do prze­widzenia i myśmy go przewidzieli, dlatego przygotowaliśmy tą mowę i liczymy na waszą współpracę. Niedogodności z jakimi się teraz borykacie są przej­ściowe i w porównaniu do sytuacji wielu z nas tutaj, są one błahe. A mimo to staramy się wam pomóc, dlatego prosimy was do przejścia do łazienki. Do cza­su przejścia do łazienki puszczamy relaksującą muzykę mającą na celu zapo­bieżenie ewentualnej panice. - Głośne puknięcie odkładanego mikrofonu i kliknięcie klawisza urządzenia odtwarzającego zakończyły komunikat. Zgodnie z zapowiedzią zabrzmiała muzyka i było to , a jakżeby inaczej, „Je Bois” Bo­rysa Viana.
Byłem ciekawy jakie to propozycje czekają na mnie w łazience. Dostać się do niej nie było łatwo, ponieważ drzwi znajdowały się obecnie na sufi­cie. Poustawiałem piramidę różnych sprzętów i po niej wspiąłem się na górę. Drzwi otworzyły się z zamachem jak klapa od strychu a na mnie posypał się deszcz dezodorantów, mydeł, wysypanego proszku do prania, rozlanej wody ko­lońskiej i na koniec opadła wstęga papieru toaletowego. Dobrze, że nie zo­stawiłem wody w wannie! Podciągnąłem więc się do środka i uchwyciłem obu­rącz umywalkę. Na ścianie po przeciwległej stronie, to znaczy nad głową mia­łem pęknięte lustro, a właściwie...! I wtedy odezwał się ponownie głos:
- Mniemam moi państwo, że jesteście już w łazience? Otóż prosimy o po­dejście do lustra... - W miejscu gdzie było pęknięcie znajdowała się spora szpara, przez którą prześwitywało światło! A instruktor kontynuował:
- Musicie państwo rozbić to lustro, za nim bowiem znajduje się wyjście ewakuacyjne... - Wspiąłem się na ile to było możliwe na umywalkę i chwyciw­szy nad sobą rurę prysznica wychyliłem się jak mogłem najdalej aby zajrzeć w tą szparę. Coś ją trochę przysłaniało z drugiej strony. - Teraz już powinni­ście sobie na razie poradzić bez naszej pomocy, aż do czasu kiedy nie nastą­pią nowe okoliczności. Życzymy miłych chwil. - Włożyłem tam rękę, ostrożnie żeby sobie nie poharatać, i namacałem to coś z drugiej strony. Pociągnąłem. Z oporami ale przeszła przez szparę rzecz najbardziej przeze mnie oczekiwana i pożądana – damska halka w kolorze różowym z koronką u dołu i przy dekol­cie, z cieniutkimi ramiączkami! Teraz już nie miałem wątpliwości dokąd to wszystko zmierza. Koniec z tajemnicami, Alicjo za lustrem! Koniec z manipu­latorstwem! Rozbiję to lustro szczotką do szorowania pleców. Posypały się odłamki szkła niczym rozbite konfetti. Koniec.


(O początku)


Na początek zobaczyłem lustrzaną łazienkę, jakby odbicie mojej. Tylko w tamtej był większy porządek.
- Halo! Halo, jest tam kto? - Cisza nie licząc urojonego tykania zega­ra na ścianie. Takiego śmiesznego z kogutem na godzinie dwunastej. Tu też czas staną na drugiej minut dwadzieścia dwie. Czas centralnie zatrzymywany.
- Pewnie nie słyszy. Tylko jak tam wejść?
Ustawienie podestu zajęło mi z półtorej godziny. Nie spieszyłem się, nawet zwlekałem. Niewiadoma, z którą dotąd współżyłem, która nawiedzała mnie w snach czy niesnach, w obietnicach bez pokrycia, była mi znana. Narażanie mnie na wyście poza schemat, rutynę nie było ujęte w kontrakcie, a odkrywa­nie tajemnic nie leżało w mojej naturze. Miało być nudno a od początku tro­pię, węszę i nie ufam nikomu. Odmiana owszem, ale dajcie mi chociaż jakiś wybór! Kiedy ta cała piramida była gotowa do wejścia na nią, stanąłem.
- Jeszcze nie czas, jeszcze nie czas... - Odwróciłem się i poszedłem spać.


(Przez Syrenę)


Słyszałem wyraźnie jej zawodzenie. Przetarłem czoło żeby odpędzić na­trętny dźwięk, nie przeszedł. Chyba się zdrzemnąłem. Światło mnie oślepiało i skórę miałem rozpaloną; trzeba by poszukać cienia. Rozejrzałem się, wokół piasek, wydmy, pod plecami skorupa tego czegoś z innego świata. Ani centyme­tra cienia. Co to tak wyje? Dźwięk dochodził jakby zza zakrętu. Ruszyłem w tamtą stronę. Obchodziłem właśnie dziób tego czegoś wrytego w wybrzeże. Kie­dy z drugiej strony pojawiło się morze nadal nie potrafiłem wytłumaczyć so­bie istoty wycia tej syreny. Dźwięk stawał się coraz bardziej nieznośny i dobywał się z dołu. Było coś w nim ostatecznego, czuło się ewidentny the end. Więc zwolniłem trzymając się ściany, która stopniowo się wypiętrzała. Jeszcze nie czas na napisy końcowe.


(Skok w los)


Gdy ci się mieszkanie przewróci na bok to funkcjonujesz w wieżowcu za­projektowanym przez wariata. Jesteś jak pająk chodzący po ścianach i two­rzysz pajęczynę. Czasami wywraca się życie ale kiedy otoczenie to trzeba wy­trzeźwieć. Wrócić z dalekiego lotu na ziemię, choćby była to ściana. Prze­brać się w cudze fatałaszki udawać kogoś innego i gadać i gadać do siebie:
- Powspominajmy trochę.
- Ech.
- Co, nie chcesz?
- To nie są wspomnienia. To jest fikcja.
- To nic. Sami jesteśmy też postaciami wymyślonymi.
- Ach tak! Te moje emocje...
- Są tylko dźwiękiem nagranym na taśmę.
- A moje ciało?
- Było bardzo plastyczne, aż rzeczywiste. Tak je dotykałem.
- Teraz tylko we śnie...
- Ale to ja, chociaż coraz bardziej zmyślony.
- Tracisz na kształtach, zapachu i smaku.
- Staje się jednym z wielu.
- Nie znam innych.
- Ja znam inne, za każdym razem jesteś to ty!
- Nie ma nikogo więcej?
- Oprócz nas nikogo.
- Jak długo tak można?
- Tak długo jak istniejemy we wspomnieniach, albo tak długo jak to się
czyta.
- A pamiętasz...?
- Nic innego nie mam w głowie. Mamy tą samą pamięć. Ty odeszłaś ze mną, ja odszedłem z tobą.
- Gdzie teraz jesteśmy?
- W próżni. Tak to czuję. Czy nasze ciała są jeszcze do czegoś nam po­trzebne
- A jak byś jadł u mnie? A jak byś ze mną zmyślał te wszystkie histo­rie?
- Ciało mnie boli a dusza gdzieś została.
- Ta rozmowa jest krótka. Jak byś odwrócił kartkę, zobaczyłbyś że jest
pusta.
- To jest tam gdzie jeszcze nas nie ma.
I po tej rozmowie zdjąłem ubranie i skoczyłem. Miałem dość udawania, dość pozorów, dość: „Zrób coś w swoim życiu, to cie otrzeźwi”. Nie otrzeźwi­ło mnie. Otrzeźwiła mnie woda, w którą wpadłem. Wlała się w usta, wypełniła całe wnętrze, każdy zakamarek mózgu. On nieustannie przewijał ostatni kawa­łek taśmy filmowej jaką zarejestrował: rozbijanie okna w kuchni, bo klamki były imitacją klamek; powietrze wdarło się do środka; żadnej próżni, żadnego kosmosu nie ma; w sąsiednim mieszkaniu też nikogo nie ma; rozrzucona damska garderoba, kalendarz zwykły, ziemski, z zaznaczonymi dniami menstruacji, niedojedzone jajko po wiedeńsku, butelka niedopitego koniaku; dwa kieliszki, po trzecim w stanie euforycznym tańczę po obrazach zawieszonych na ścianach; czyżby to Pollock? Uff, już myślałem, że plan wyjścia z labiryntu. Ja Mino­taur pragnę w nim zostać! W kosmosie nic nie ma, wszyscy stamtąd wracają z pustymi rękami nie licząc grudek bezwartościowej ziemi. A Centrala pogubiła się w tym całym przedsięwzięciu – jakieś urywane, bezsensowne komunikaty typu: „Idź na lewo”, „Teraz zażyje życia”, „Jakie krągłe pośladki!”, „Patrz ona ma ogon! To nie pośladki!”. Miałem gdzieś całą tą rakietę. Skoro nie ma innych atrakcji czas ją opuścić. Okno było wysoko, wysoko nad czymś co było czarne i nie było kosmosem, ruszało się. Być może zastanawiałem się nad techniką skoku, być może przypuszczałem, że to moja ostatnia część życia, ale kiedy skoczyłem zdało się, że nie opadałem tylko się wznoszę. Szło mi dobrze jak na pierwszy lot. Sądziłem nawet, że wykonałem piękne salto i z tego wszystkiego położyłem się na plecach. Powietrze, ach jakie! Szumiało, głaskało, rozpościerałem palce a ono podawało mi rękę by mną obrócić. Woda mieszała się z powietrzem także nie zauważyłem kiedy to przejęło mnie morze, które było bardziej intensywne, nie przebierało w środkach, miało swój od­rębny styl. Po pięciu wirach i kilkunastu falach wiedziałem, że nie jestem falochronem. Przylepiłem się do powierzchni i niczym gazeta zmierzałem do­kądś.
Byłem otumaniony oddechem przestrzeni, która zrobiła co mogła by mi pomóc - cisnęła mnie poza linie horyzontu, na jasne morze wygładzone spoko­jem. Śmieszne, uskrzydlone ryby rychło wytropiły i obskoczyły ten nienor­malny w morzu przedmiot. Towarzyszyły mi przez kilka godzin bezustannie, za­pewne dziwiąc się na swój rybi sposób. A ja nic. Leżałem obojętnie a ruchem sterowały fale. Jak pod działem narkozy, nie przejmowałem się swoim losem, za nic miałem przyszłość a tym bardziej przeszłość. Podobno wszystko zostało zaplanowane, więc nie powinienem się przejmować bo w ostateczności zawsze może wyjść zza dekoracji reżyser i powiedzieć: „Stop klatka”.
Nieco później morze wybuchło atramentowo a ryby z piskiem dały nura w głębiny. Z nieoczekiwanych powodów grzebienie fal starały się nagle usunąć mnie z drogi, przybierając na gwałtowności, także nie mogłem liczyć na kom­promis w scenariuszu lecz musiałem porządnie się namachać kończynami, żeby odzyskać dostęp do powietrza. Ciągle jeszcze płynąłem, choć na oślep i bez planu. Bohaterowie w takich chwilach również nie mają nic do powiedzenia a co dopiero ja – kompletny amator. Odbędzie się losowanie wariantów mojego losu.
- Czekam uniżenie na werdykt. Ananke przyznaj się co ty robiłaś na­prawdę w Koryncie!
Odpowiedź przyszła szybko jak na Bogów. Który to już raz odesłali gwiazdy na powrót w cień nieba? A mnie ofiarowali kolejny kawałek lustra, co prawda stary, z łuszczącym się sreberkiem, ale w tej sytuacji to prawdziwy akt miłosierdzia. Niestety moje ciało przyjęło ten dar bez wyraźnej aproba­ty, oznaczało to bowiem dla niego udrękę wykonywania wielu ruchów ku ocale­niu. Pocieszyłem je: „Utopić zawsze się zdążymy”.
Składam posiadane w kolekcji lusterka. Ile jeszcze zostało do komple­tu? Jak je już ułożę to co zobaczę? Czy uzbieram dość drobnych żeby się wy­kupić? Z udzielenia odpowiedzi jak zwykle, cwanych Bogów, wybawił ich ka­mień, w który uderzyłem głową. Następna fala była jeszcze silniejsza i wtło­czyła mnie dalej, między dwa kamienie, gdzie moje ciało na dobre się zakli­nowało. Wreszcie dano mi spokój. Wzburzone morze po wyrzuceniu mnie na brzeg zadławiło się powracającą wodą.

(Potem mrzonki albo fikcja)


Zapadłem w ciszę, która była sumą wszystkich cisz. Wynagrodziła mi ona trudy takim oto przewidzeniem:
… Wychodząc z morza, ociekający wodą, spostrzegłem na brzegu pilnie obserwującą mnie kobietę. Do kogo ona była podobna? Ukrywała się za skałą, nie chciała być widoczna. Tylko jakiś nieokreślony, magnetyczny impuls spra­wił, że mój wyjałowiony przez monotonię wzrok padł bezpośrednio na kawałek twarzy z okiem patrzącym uważnie na mnie. Gdyby nie porywane wybuchami wia­tru długie włosy, pewnie widok samej, zaróżowionej od szkwału skóry zali­czyłbym do złudzeń. Udając, że nic nie zauważyłem, podbiegłem bliżej i zoba­czyłem, nie sposób było tego nie zauważyć, oko, którego kolor był jaskrawo rudy, strzelający od tęczówki promieniami złota. Nie będę się głowił nad kwiecistymi słowami, poco zresztą miałbym to robić? Rzadki rodzaj urody bro­nił się sam.
Zacząłem rozgrzewać zziębnięte ciało biegając tam i z powrotem, wyma­chując rękoma młyńce. Starałem się też nie zerkać na pałające ciekawością, podglądające mnie oko. Niby mimochodem usiadłem blisko na kępce darni. Co będzie dalej? Tak jak to, się dzieje w snach albo urojeniach, luka zostaje natychmiast wypełniona treścią.
- Ty jesteś tym, który uważał się za wybrańca? - Ani drgnąłem, ona zresztą też. Zgodnie udawaliśmy, że pytanie nie padło. Ale mnie się wymsknę­ło:
- Co, czekasz na kogoś?
- Tak. Jeśli jest, to przypłynie, tak jak ty. A może ty jesteś nim? - Kątem oka widziałem jak z opartą głową na ramieniu, usiadła podwinąwszy nogi, choć z tej odległości i w cieniu, który ją chronił, nie przysiągłbym się, ale to mógł być rybi ogon. W rozszerzonych źrenicach widać było linię kresu morza. Blask jej oczu zelżał, przybierając barwę późnego miodu.
- Jest jakaś różnica?
- Nie mam pojęcia. Drzwi czasami nie prowadzą z wnętrza na zewnątrz, ani w druga stronę. - Popatrzyłem na nią, wyjrzała ze swej kryjówki. Nie była tego świadoma.
- Przypuszczam, że zapomniał gdzie był, co robił. Wszechświat jest ol­brzymi i nie jeden, jest mnóstwo jego odmian, że można zapomnieć co miało się pamiętać. Mógł przecież poplątać kierunki, mógł się zagadać z kimś...
- Żarty sobie stroisz?
- Nie. A jak on ma na imię?
- Nie mam pojęcia.
- Nie chciałbym ci robić nadziei, ale być może jestem tym na kogo cze­kasz...
- Na nikogo nie czekam. - Żachnęła gniewnie a oczy jej pociemniały granatowo. Odmierzyłem kilka chwil i zapytałem:
- Jak masz na imię? - Chwilę się wahała. Czyżby...?
- Moje imię nie ma znaczenia i tak ci nic nie powie...
- Więc skąd się tu wzięłaś? To chyba nie jest tajemnicą?
- Stamtąd co ty. - Powiedziała brodą wskazując morze.
- Rozmawialiśmy już kiedyś? - Zacząłem ostrożnie. - Twój głos wydaje mi się znajomy...
- Potrafi się dostosować do potrzeb. - Przerwała mi. - Myślę, że powi­nieneś już iść i nie zadawać tych niemądrych pytań.
- Nie jesteś towarzyska...
- Nie gniewaj się ale nie jestem ubrana, a za mało się znamy i nie wiem czy zaakceptował moją nagość.
- Nie wiem czy zauważyłaś ja też jestem goły! - Milczała wpatrując się we mnie teraz szafirowymi oczyma. - No dobra, idę. Spotkamy się jeszcze?
- A niewątpliwie. Na świecie jest tylko dwoje ludzi. Czasami zdaje się, że więcej, lecz to tylko duplikaty jednego mężczyzny i jednej kobiety. Im częściej będziemy się rozstawać, tym częściej będziemy się widywać. Czas jest łaskawy dla zapomnianych... - Głos jej stopniowo cichł aż tylko docho­dził do mnie niezrozumiały szept. Schowała się za skałą.
- Zatem do widzenia.


(Oraz kilka zużytych nocy)


Znowu leżałem na brzegu. Przyznam, że moje kolejne inkarnacje stawały się coraz bardziej przewidywalne. Czas coś w swoim trybie życia zmienić. Na­wet nie musiałem pytać czy była, bo oczywiście była. Owszem intrygująca, lecz również nieuchwytna tak, że nie chciało mi się dalej jej zgłębiać. Dla równowagi, w sobie też odkrywałem jedynie pustkę rozpuszczoną w próżni i rozszczepioną w chaosie.
Byłoby to pewnie nietaktem z mojej strony, więc nie śmiałem zapytać: „Skąd ten rybi ogon?”, lub: „Poco to zmienne spojrzenie?”
- To wpływ tutejszej atmosfery... - Usłyszałem. Na domiar wszystkiego odgadywała moje myśli! - ...Że myśli stają się przezroczyste i nie tylko. - To jest wprost nieznośne! Gdyby dało się gdzieś pójść, przenieść tą całą sy­tuację, do kafeterii w Colmar? Ale w jej przypadku, z tym ogonem, chyba swo­bodniej by się czuła w jakiejś tawernie. Wtedy moglibyśmy się porozumieć.
- Ze mną byś długo nie wytrzymał. Moje spojrzenia wszystkich wyprowa­dzają z równowagi. Moje zachowania są mało estetyczne i obcesowe – pluję, smarkam, mam alergię na wodę, mam częste wysypki i swędzi mnie skóra. Jestem ponadto oziębła i nie chcę się z nikim kochać. Nie dam ci nic oprócz tego, że będziesz się mógł na mnie gapić, będzie to dla ciebie jak obietnica speł­nienia. W zamian będziesz drapał mnie po plecach i po wewnętrznej stronie dłoni. Będziesz sprawdzał czy nie mam czegoś we włosach i będę wymagała czu­łości i podziwu. Oszalejesz na moim punkcie i zrobisz wszystko żeby się za­spokoić! Pasuje ci to? - Wiem! Powinienem natychmiast wstać i godnie odejść ale, można mi nie wierzyć lub wierzyć, byłem zaintrygowany. Po za tym dokąd miałbym odejść? Nikogo tu nie znam. Nikogo dotąd nie spotkałem i uważam, że jej słowa to tylko taka kokieteria, żeby mnie sprowokować. A jej twarz jest taka przykuwająca uwagę!
- Widzę, że nie uniosłeś się dumą i nie odszedłeś. To dobrze. Lepiej to zniesiesz. - Kontynuowała. - Będę cię nawiedzać w nocy, wtedy kiedy bę­dziesz najbardziej spragniony, kiedy będziesz marzył o tym by mnie dotknąć. Może i czasami dam się dotknąć, żeby zobaczyć twoje podniecenie. Wtedy nie wytrzymam i pewnie kichnę, bo dotyk mnie drażni. Nie przejmuj się jednak i daj mi dojrzeć, bądź cierpliwy, nie możesz być nachalny, bo mnie to zniechę­ca. - Miała piękne czarne włosy i pełne usta. A jej piersi! To było arcy­dzieło – krągłe, sprężyste, ani duże ani małe, z różowymi sutkami, teraz z zimna sterczącymi i twardymi.
- Będę cię słuchała, byś budował swój piękny wizerunek w moich zachwy­conych oczach, będziesz mógł godzinami opowiadać o sobie i tylko o sobie. Będę dla ciebie jak hurysa. Będę romantyczna i wesoła, będę skłonna do unie­sień i do najdziwniejszych przygód. Poznasz seks od najgłębszej strony. Dla ciebie zrobię wszystko, żebyś zrealizował swoje twórcze plany...
Skądś to znałem, nie brzmiało to wiarygodnie. Powoli wstałem i tak aby tego nie zauważyła, zajęta ciągłym monologowaniem, a szło jej to całkiem nieźle, odwróciłem się i poszedłem przed siebie.
Jednak Peryferia to nie był sen.


(Ja czyli chomik)


Syrena wyła nieprzerwanie, wibrowała, przyciągała i patroszyła. Wzma­gała też wiatr oraz wzniecała wściekle piasek. To nie było zabawne. Idąc ku niej z całej siły rozważałem ucieczkę. Co z tego, skoro, żeby ją udławić, należało ją zaspokoić. Ze łzami w oczach postępowałem dalej, zgięty w pół przez napierający wicher, odgrażając się. Brnąłem, staczałem się, wywracałem aż padłem na klęczkach przed normalnymi drzwiami, w kadłubie tego czegoś co było tematem mojej podróży. Solidnymi, stalowymi drzwiami z uchwytem i napi­sem "Wejście". Nad nimi migotało czerwone światło a obok z głośnika dobywał się ten jazgotliwy dźwięk. Chwyciłem za nie z całej siły. Ustąpiły zadziwia­jąco łatwo jak na swoją wagę – zawiasy były dobrze nasmarowane. I syrena przestała wyć zostawiając w uszach resztki syrenich zawodzeń. Na próbę po­nownie je przymknąłem – natychmiast wróciła z histeryczną, nie znoszącą sprzeciwu, natarczywością.
- Dobra już wchodzę!
Za pierwszymi drzwiami, następowały drzwi następne i kolejne. Światło migotało z uszkodzonych jarzeniówek. Gdy pierwsze drzwi zamknęły się z ło­skotem blach, dobiegł mnie, na szczęście stłumiony, uruchomiony ponownie alarm. Potem był korytarz, a właściwie cztery korytarze, połączone z sobą w zamknięty kwadrat. Tam gdzie się łączyły pod katem prostym, znajdowała się para zwyczajnych drzwi. Niektóre były zamknięte, inne rozbite jakby ktoś w panice szukał wyjścia. Wreszcie trafiłem do przedsionka, przedpokoju? Po le­wej stronie łazienka, śmieszna, nieadekwatna w tym miejscu, z cieknącym, ar­chaicznym kranem, po prawej drzwi do magazynu z żywnością. W głębi winda. Nacisnąłem przycisk i ruszyła ku mnie z trzewi kadłuba ze zgrzytem zniechę­cenia. Z trudem przedostała się przez szyb i wreszcie przystanęła przede mną zrezygnowana. Wszedłem do środka potykając się o poduszkę w poszewce w kwia­ty. Na podłodze leżały śmieci, między innymi bilety wizytowe, reklamówki oraz karteczka z napisem: "Jeśli jesteś zostaw dla mnie tu jakąś informację". Tańczyłem w miejscu a grali mi fałszujący muzycy!
Nacisnąłem przycisk „Piętro” i winda ruszyła ze skargą niczym stara panna, z ostentacją zatrzymując się przed mieszkaniem. Nie moim mieszkaniem! Tylko jej mieszkaniem. Zjechałem jeszcze raz na dół i ponownie do góry, li­cząc, że jest w tym jeżdżeniu jakiś algorytm, ale wróciłem do jaskrawo poma­lowanego korytarza na piętrze. Nie wiedzieć czemu poziom statku wrócił do normy i kapcie spadły na miejsce czyli na podłogę.
By zakryć moją nagość, wchodząc do cudzego domu, zabrałem z sobą po­duszkę w kwiatki. Ostrożnie, starając się nie stwarzać żadnych odgłosów, jednocześnie uważnie nadsłuchując, przesuwałem się powoli w kierunku łazien­ki. Po drodze omijałem rozrzuconą damską bieliznę – tak jakby się w pośpie­chu rozbierała. Nie napotkawszy na szczęście nikogo, wśliznąłem się do ła­zienki. Tu w bezładzie, na podłodze leżały atrybuty kobiecej urody – widomy znak, że jej tu nie było. W miejscu lustra zionęła dziura a za nią widać było moją łazienkę. Rozglądnąłem się jeszcze raz, nie było się nad czym za­stanawiać – decyzję już podjąłem, musiałem się spieszyć!
Nie wiem ile mi to zajęło czasu: znalezienie narzędzi, wycięcie lu­ster, wstawienie ich w ramy, zaizolowanie, usunięcie śladów. Byłem spocony i zziajany kiedy dokręcałem ostatnie śruby. Zdążyłem! I wtedy daleka syrena przestała wyć. Niestety obcęgi zostawiłem po tamtej stronie!


(Mam spokój?)


Nastąpił po wielu dniach panoszeniach się efemeryd, syren, harpii czy innych kobiecych personifikacji, po ich zawodzeniem, po zgrzytaniu wybrako­wanym uzębieniem, rzucaniem klątwami, nastąpił spokój. Robię porządek, sprzątam po akrobacyjnych ewolucjach mojego mieszkania. Ot impreza na której mnie nie było. Albo częściowo! Zabrałem wszakże jedynie niedopite pół litra wódki z barku i się zabarykadowałem w windzie. Reszta się świetnie bawiła sądząc po efektach.
Odkurzacz koił monotonią. W tle Rachmaninow skacowany. Dywan poplamio­ny i niepotrzebne wspomnienia.
- „Musisz się dostosować człowieku, cokolwiek się się nie dzieje, dbaj o figurę i gnaj przed siebie.” - Takie słowa pojawiały mi się w głowie pod wpływem widzianych kiedyś reklam i wpojonych nakazów matki.
Co chwilę wpadałem do łazienki, by sprawdzić. Przecież lustra to nie są lustra jedynie, to oczywiste. To są także miraże – przecież nie wprawiłem zwykłych tylko, te no weneckie. Nie było jej!
Wspominam Jupitera, mego dziadka, odszedł już dawno, jeśli był napraw­dę a nie jedynie przymrużaniem oka. Burze! O burzach mi opowiadał. Nigdy, przez jego wyjaśnienia, ich się nie obawiałem. A za oknem właśnie się rozpę­tała. Waliła całą armadą - szklistymi pociskami, kawałkami pałaców, fragmen­tami kosmosu i budyniem po oknach. Waliło w kadłub jak w bęben, a lepki bu­dyń skutecznie uniemożliwiał widoczność. Po nim niczym po ślizgawce kamienie zsuwały się do morza. Szczęście, że nie padały prostopadle do burt bo już byłoby po szybach. Tylko przez jedną zbitą przeze mnie gdy opuszczałem wehi­kuł, wchlapywał się do kuchni, jednak nie budyń a raczej krochmal, ponieważ poskąpiono cukru. Jak na zaprezentowanie tutejszej osobliwości, Bóg nie wy­silił się zbytnio, ale przynajmniej nie będzie się kleić pod nogami. Po piętnastu z górą minutach bombardowanie ustało. Zabrakło chyba amunicji. Po szybach spływały grube wstęgi krochmalu tworząc wrażenie lukru albo czegoś innego. Nastał nagle spokój. Lecz czegoś mu brakowało, jakiegoś komentarza, w stylu: „Prosimy o spokój, kierownictwo nad wszystkim panuje, po to była syrena żeby ściągnąć was do statku bo przewidzieliśmy obfite opady”. Nieste­ty Bóg milczał, Bóg się zastanawiał a zdeterminowani wierni, cóż, jak zwykle poszli po nim posprzątać.


(A o co chodzi?)


Chodzi nie o pieniądze, nie o emeryturę. Nie o to, że się starzeję i nie o to, że zależy mi na awansach. Nie chcę się dostosowywać, a prężenie muskułów mnie śmieszy, ciągłe powtarzanie męczy. Owszem spotkać się czasami i pogadać. Zauważyć nadsłuchujący czas, pewną melancholię, pewne zdziwienie, pewne zakłopotanie, że to znowu ta sama rozmowa co w zeszłą niedzielę u cie­bie w saloniku (jak nazwałaś kajutę trzy metry na cztery), przy dobrym wi­nie, które przyniosłem i przygotowanym przez ciebie deserze. Mnie by smako­wało, gdybym tylko umiał przekroczyć próg, zaintonować pieśń powitalną, bły­snąć komplementem, zaimponować portfelem, obsypać brokatem i na koniec zdrzemnąć się na fotelu. Za kawę bym podziękował po raz setny, przecież ja kawy nie piję i nie lubię a ty nie słuchasz co mówię, zaabsorbowana sobą, tym czy dobrze wyglądasz, wygadujesz jakieś egzaltowane dytyramby na swój temat. Zresztą za ciastkami również nie przepadam, a gadanie doprowadza mnie do napadów ziewania, którego za nic nie potrafię powstrzymać. W pewnej chwi­li wstałbym, mówiąc, że mam coś do zrobienia, coś ważnego, o czym zapomnia­łem, na przykład nastroić pianino. Przepraszam, że się zdrzemnąłem ale sło­dycze były takie kojące. Widzę zdziwienie w twoich oczach i wyniosłość, co interpretuje jako lekki smutek, lecz ty nie zatrzymujesz i dobrze. Potem po­wrót i ten sam rytuał co zawsze. Spoglądam za okno. Sprawdzam - tkwię tam gdzie poprzednio, trochę się krzątam, dalej czuję ociężałość, chyba szarlot­ki zjadłem odrobinę za dużo. Sięgam do barku, chwilę się zastanawiam nad tym jaki efekt w sobie dzisiaj wywołać. Wybieram wódkę, a może raczej Fernet Stock. Biorę książkę i kieliszek, idę na kanapę. Czytam zdania, nic nie ro­zumiem, jeszcze raz ale to mnie nuży. Odkładam zniecierpliwiony, obrazy same pojawiają się przed oczyma, słowa układają się w zdania i już rozmawiamy! O wszystkim, o czym nigdy nie porozmawiamy - o pasjach, o przeszłości, o po­dróżach, o snach. Nie to nudne, chociaż takie ekscytujące dlatego, że to film o nas. Potem o seksie i czemu się nie udał. Co robisz nie tak oraz cze­go oczekuję, parę pikantnych szczegółów, namawiam cię do zwierzeń samemu się nie rewanżując. Ktoś nie mówi prawdy, oczekujemy cudu i on jest w zbyt prze­ciągniętym dotyku. Rozbieramy się albo idziemy do siebie – co wybierasz?


(O deszcz dreszcz)


Za oknem mglisto i siąpi. Wilgoć wszystko rozpulchnia, czyni gąbcza­stym, nasącza oślizłością. Mżawka zmyła z okien gęstą maź po burzy, o ile ta burza była, i widać wreszcie gdzie tkwię - statek wystawał odwłokiem z lądu niczym tłusta foka. Jestem byłym astronautą, może więc sprawdzę się jako la­tarnik? Szybko się adaptuje. Światło sączy się jak skraplające się krople wody na szybach. Mimo to widzę plażę w oddali i fale, które głaszczą jej wzgórek porośnięty czymś roślinnym – ale mam nieznośne skojarzenia! Muszę przestać o niej myśleć! Tak dobrze było gdy nie wiedziałem o jej istnieniu. Owszem, miałem podejrzenia i to mi wystarczało w zupełności. Czas zapomnieć o tym incydencie, myśleć o wynikach w lidze curlingowej. Mój obecny tryb ży­cia powinien być mniej refleksyjny, powinienem zmierzać już do emerytury. Należy limitować sobie niezdrowe doznania, nieznośne relacje z kobietami, które chcą być drapane po plecach, kolekcjonują serwety w ilościach hurto­wych i próbują naprawiać świat szydełkiem nie pytając się czy ktoś tego po­trzebuję.
Mam dużo czasu, więc od rana będę pisał powieść pornograficzno-metero­logiczną, w południe zajmę się kontemplacją zasięgu mocy mojego umysłu, i czy sięga ona do plaży bym mógł za jego pomocą rozpalić tam grilla, wysmażyć sobie karkówkę, zjeść to niezdrowe jedzenie, gapiąc się w morze. I czy było­by to na tyle sugestywne, żebym poczuł się syty. Potem oddałbym się nudzie, hodowałbym pająki, uczyłbym je kalkulowania. Nocami natomiast penetrowałbym statek wydając dziwne burczenie, w poszukiwaniu innego wyjścia, a nie przez jej mieszkanie, aby mogła mnie kontrolować kiedy wychodzę i poco.
Potem zająłbym się przyrostem naturalnym. Ludzi przybywa na Ziemi z godziny na godzinę i nie chce mi się wierzyć, że sąd ostateczny ma dopiero nadejść, ponieważ nawet największa chuć nie tłumaczy ich aż tylu. Podejrze­wam, że wielu z nich zwyczajnie nie wiedząc na co, zmartwychwstało i szwenda się bez celu po planecie, dlatego że powołał ich Pan, ale oni o tym jeszcze nie wiedza. Nikt jeszcze zresztą nie wie. Dopiero jak odezwie się Jego głos...
W tym momencie zaskrzeczał głośnik od dawna nieczynnego, intercomu. Coś próbowało przebić się przez trzaski. Coś upiornego, coś co powodowało u mnie nieprzyjemny dreszcz kolan i grdyki. Jak ustał to odstawiłem gwałtownie kieliszek.


(Przecież to bzdury!)


Pianissimo, żeby nie gwałtownie, sforzando aby obudzić.
- Dzień dobry wszystkim. Poniedziałki są takie nachalne, wszyscy razem je odczuwamy, więc proszę o wyrozumiałość. Nastąpi teraz dłuższy wywód. Pro­simy usiąść wygodnie, zaparzyć sobie kawy lub herbaty. - Puszczają muzykę.
- Bardzo cieszymy się, że wszystko u Was w porządku, że lądowanie przebiegło w miarę bezboleśnie, że zapewne już się poznaliście i siedzicie teraz razem słuchając nas. Staraliśmy się Was dobrać charakterologicznie, emocjonalnie, fizjonomicznie, rasowo, seksualnie, medycznie, zodiakalnie, uwzględniając kosmogramy, wzajemne ascendenty i descendenty, a wszystko to po to byście byli zadowoleni. - Głos przerwał i słychać było stłumione smar­kanie.
- Przepraszam. Przyznamy, że lądowanie to było najzupełniej przypadko­we i przeprowadzone w tych warunkach perfekcyjnie. Można porównać je do lą­dowania muchy na smeczowanej piłce tenisowej.
- Wylądowaliście na planetoidzie, choć Amerykanie upierają się, że to planeta, ale wiecie o co chodzi Amerykanom! Mniejsza o to, najważniejsze, że cudem boskim, sądząc po składnikach, nie jest ona dla Was trująca, ani zbyt zimna. Trochę deszczowa - to prawda, ale klimat się niedługo poprawi, obie­cujemy.
- Niestety przy lądowaniu nie obeszło się bez pewnych uszkodzeń. Na przykład nie mamy łączności zwrotnej, także Was nie słyszymy, ale jesteśmy przekonani, że bawicie się dobrze. - Kichniecie.
- Teraz niespodzianka! Wracacie na Ziemię! A właściwie w jej pobliże. Będziecie tak blisko, że możemy się spotkać. W razie czego, gdyby wyszło inaczej, mamy dla Was i dla Ziemi wyjście awaryjne.
- Dość tych bzdur. - Powiedziałem znajdując wreszcie wyłącznik głośni­ka.


(Lepsze przejście fazowe)


Jestem sterownikiem rozmytym na skutek zawilgocenia moich neuronów. Snuję się po ciemnych korytarzach, nie mam co robić, nie chcę mi się nic ro­bić, robić nie ma sensu. A kto powiedział, że to ma mieć sens? Odloty i po­wroty - takie skakanie z miejsca na miejsce, a gdy pomyślisz to nigdzie się nie ruszałeś.
Zajrzałem do łazienki - za lustrem ciemno. Pewnie się zorientowała i powiesiła czarną zasłonę. Nie jestem zmartwiony. Oczywiście, że popatrzyłbym sobie, samotny mężczyzna też ma pewne prawa, ale jak nie chce to nie.
Z trudem piszę zaplanowaną powieść pornograficzno-meteorologiczną. Nie wyszedłem poza wstęp, gdzie Noe na swojej barce, która wbita jest dziobem w górę Ararat, nudzi się śmiertelnie podczas padającego nieustannie deszczu, i gdy już z Nammah swoją żoną, przećwiczyli wszystkie sześćdziesiąt dziewięć pozycji Kamasutry, zastanawia się jak nakłonić do współżycia samicę gwiazdo­nosa. Niestety na to samo ma ochotę palczak madagaskarski Aye-aye, który ko­niecznie pragnie włożyć palec w nos naszej gwiazdy. I w tym miejscu powieść wydała się mi jałowa, ponieważ proponuje on Noemu trójkąt, a Noe nie znajdu­je w niej jakiegoś zaczepienia dla siebie. Po prostu brak pomysłów. Dlatego włączam ponownie głośnik i słucham bajdurzeń zakatarzonego głosu:
- Planetoida wraca do naszego układu słonecznego, a Wy wraz z nią. Ostatnio była tu za czasów sumeryjskich. Jest hipoteza, że wcześniej zderzy­ła się z Tiamat i z tego poczęła się Ziemia i Księżyc. Dlatego jej roli nie należy nie doceniać. - Znów podciąga nosem.
- Istnieje takie prawdopodobieństwo, że zechce, że tak powiem, powtó­rzyć ten manewr i rozmienić Ziemię na drobne. Ale na razie się tym nie przejmujcie. Mamy kilka pomysłów w zanadrzu żeby temu zaradzić. Nie powiem jakich by nie wzbudzić niepotrzebnej sensacji. Teraz i tak sytuacja jest trudna. Protesty, strajki, obcięte fundusze. Ja sam jestem jedynie skromnym wolontariuszem, więc nie miejcie do mnie pretensji jeśli nie mówię składnie. Macie siebie, jesteście dobrze wyposażeni, nic Wam nie brakuje. A u mnie żona W szóstym miesiącu ciąży, kredyt za mieszkanie do spłacenia na trzy­dzieści lat. Sam mam trzydzieści sześć, także nie mam szans na wycieczki do mojego ulubionego Haydameki, gdzie likier pije się z fontanny...
- Przepraszam poniosło mnie, brakuje mi inwencji a każą mi Was namówić do czegoś czego bym sam nie zrobił. Na szczęście kończy się zasięg transmi­sji i mój dyżur więc Was pozdrawiam. Jeszcze ostatni łyk...


(Więc co?)


Od kiedy nastał też dzień, wcześniej była tylko noc a czasami kosmos, przestałem się dobrze czuć w kapciach, i w tym apartamencie trzeciej klasy wszystko mnie denerwowało. Irytowała mnie zwłaszcza jego pretensjonalność, tandetność wykonania i niepraktyczność. Osaczał mnie gdy za oknem perspekty­wa nieznanego lądu. Na razie niedostępna bo aura w dalszym ciągu miota arbu­zami wypełnionymi wodą, albo czymś czego wolę nie poznać. Arbuzy w dotknięc­iu z kadłubem pękały jak bańki mydlane, wylewając wiadra cieczy, wolę my­śleć, że to woda. Sztorm się wzmaga i rzuca odwłokiem statku tak, że fili­żankę z herbatą muszę mocować do stołu za pomocą gumy do żucia.
Zachowywałem się celowo prowokacyjnie – muzyka na pełny regulator, przestawianie sprzętów, przewieszanie obrazów, walenie młotkiem, przekleń­stwa, śpiewy. Pociąłem obraz Chirico na mniejsze fragmenty – osobno komin, osobno cień arkad, osobno karczochy okropnie brzydkie, nieudolnie namalowa­ne. Mam gdzieś jej obecność. To złamanie zasad kontraktu. W punkcie ósmym czytamy: wyprawa podjęta przez ochotnika jest absolutnie nieodwoływalna i przebiegająca w samotności. Chyba, że nastąpią warunki podpunktu „D”, czyli: nieznany zbieg okoliczności. Żądam widzenia z moim adwokatem!
Także rozstroił mnie napis na jej lustrze:
- Musimy coś z tym zrobić. - Napisany szminką. Dostrzegłem go nagle, kiedy postanowiłem zgolić brodę. Napisała na swoim lustrze, domyślając się, że będę go mógł przeczytać.
- Z czym? - Rzuciłem w kierunku lustra. Brak odpowiedzi. Alicja mil­czy, Alicji nie ma. Szukam czegoś do pisania na szybie, niestety nie mam szminki. Gryzmolę długopisem na kartce to swoje „Z czym?” i przyklejam ją do lustra. Zostawiam też światło w łazience, bowiem tylko w ten sposób może ją zobaczyć patrząc ze swej strony lustra weneckiego, albo fenickiego jak chcą tego inni.
Wracam pisać dalszą część powieści pornograficzno-meterologicznej. Noe targuje się ze Stwórcą po czterdziestu dniach ciągłego kopulowania i narze­kania na pogodę. Targuje się o monopol na produkcję wina po ustaniu powodzi oraz na wyłączność w zakładaniu ośrodków odwykowych. Cwanie ustępuje od dru­giego warunku. W swojej naiwności nie wie, że sam się pierwszy urżnie i bę­dzie latał nago po winnicy propagując wolną miłość.


(Translustracja)


Wilgotność zaparowuje szyby i lustra. Nie gotuje dzisiaj kapusty, to ja się gotuje w tej temperaturze jaka nastała od kilku dni. Na powierzchni morza pojawiły się rozgotowane kalafiorowe twory. Zapaskudziły całe połacie plaży, leżą soute i się rozkładają niczym inwazja niemieckich turystów nie mających naturalnych wrogów albo koneserów na maziowatą konsystencję.
Wentylacja powoduje więcej ciepła niż świadczy wymiany powietrza, do tego mocno hałasuje. Dlatego ślizgam się boso po mokrej posadzce w kuchni i w łazience, lepię się ścian i odklejam z głośnym „cmok”.
Na zaroszonym lustrze w jej łazience palcem napisane: - Jesteś?
- Nastała Era Wodnika. Jestem. - Odpisałem.
- U mnie też pada. - Napisała pod spodem.
- Ukradli nam słońce.
- Niedługo ukradną resztę jak nic nie zrobimy!
- Nie wierzę w ich te przepowiednie.
- Nic mi dzisiaj nie wychodzi, mam depresję i ból głowy.
- To idź do solarium.
- Moja skóra powinna unikać promieniowania, dlatego poleciałam na tą wyprawę. Dlatego nigdy nie chodziłam do solarium. Dlatego mam tysiąc kropek na skórze jak perlicze jajo, których czasu by zabrakło wycałować, jak mi po­wiedział jeden absztyfikant. Dlatego czas zakończyć konwersację bo woda spływa po szybie...


(I dalej z pamięci)


Po rozmiękłej szybie zsuwają się ślimaki ciągnąc za sobą esy-floresy. Za chwilę wybije północ a sytuacja staje się coraz bardziej grząska – w win­dzie kartka z propozycją upojnego seksu: „Właśnie liżę loda i lubię je bar­dzo, najbardziej śmietankowe!” Nie wie, że mam dzisiaj urodziny i zasługuję na prezent. Centrala też nie wie bo się przejmuje tym swoim „bum”. Tańczę w zdemolowanej kuchni do muzyki „Love Is Blindness” i „Can't Help Falling In Love” U2, i nie ma dla mnie ratunku, bo co chwilę się przewracam. Nie jest łatwo prowadzić samotniczy tryb życia z wariatką na pokładzie. Po północy padłem osta­tecznie by zmartwychwstać z pragnieniem Jordanu.


(Umówmy się)


Nie na jakąś trywialną randkę, kiczowaty spacer plażą w świetle księżyca. Umówmy się, że to tylko dekoracje teatralne, poruszamy się po wielkiej rekwizy­torni i nie musimy się wiernie trzymać didaskaliów. Możemy, nikt nam tego nie zabroni, żaden demiurg ani Centrala, możemy dowolnie zmieniać typ sztuki, jej dramaturgię, wywalać i obsadzać kogo chcemy, zmieniać scenografię, charakteryza­cję i płeć. Zupełnie jak w realnym życiu, tylko trzeba sobie na początek wyobra­zić, że się leci samemu w kosmos...
Od wczoraj wiele się zmieniło, dokonał się nawet pewien postęp.
- Czy to nie dziwne, że dogadujemy się ot tak, bez żadnych trudności? Żad­nych barier językowych!?
- Mógłbym powiedzieć, że Wy macie nadmierne zaufanie do słów, nadajecie im zbyt wiele znaczeń a potem się dziwicie, że się nie możecie dogadać nawet w tym samym języku. Ale zapytam: czy widzieliście kiedyś żeby na amerykańskich filmach był z tym jakiś kłopot? - Zawiesił głos. - U nas jest inaczej. Słowo to słowo, nie ma co go nadmiernie faworyzować, po prostu to przeciętnie parę głosek...
Śmieszne było jego mówienie do mnie w liczbie mnogiej, czułam się wtedy jak reprezentantka jakiejś innej rasy. To, że o sobie mówił „My” było naturalne – w końcu „rządził” - tacy jak on wiedzą to od dziecka. Samoistnie, z własnej dobrej woli obejmują tą posadę. Już z dala, kiedy pierwszy raz go spotkałam, chociaż był bez dystynkcji, czuło się, że to On tutaj jest osoba najwyższej ran­gi. Postać wysoka ale nie wyniosła. Twarz mądra, usta skore do mówienia, oczy zasmucone czymś co zdarzyło się daleko stąd. Jednym słowem był to krzepki męż­czyzna w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat.
Poznałam go po dniu błąkania się po wydmach bez celu, albo w celach jak najbardziej fizjologicznych – nie ważne. Kiedy nawykowo spojrzałam za siebie, ujrzałem intrygującą budowlę w trakcie realizacji. Dziwne, ale wcześniej jej nie zauważyłam? Wyrosła jakby na zamówienie, choć stanowczo nie przypominała ustępu. Był to płaski pawilon usadowiony na zniwelowanym, jakby przydepniętym wzgórzu, ani szczególnie wysokim, ani specjalnie trudnym do podejścia, jakiś kilometr od morza. Takich samych wzgórz w okolicy było sporo – płaskich, łysych i smutnych, by nie rzec melancholijnych. Potem dowiedziałam się, że to były kosmodrom po re­kultywacji.
Biała ścieżka jak porzucona umyślnie nić, wiła się do wejścia z portykiem. Bliżej okazało się, że to nie pojedyncza budowla ale zlepek wielu. Idąc tam roz­ważałam, ponieważ nikt mnie nie zapraszał, czy mieszkańcom znane jest prawo azy­lu politycznego, czy znają pojęcie wolnej, nieprzymuszonej woli, czy wieżą w nieruchomość dogmatu, czy raczej dopuszczają nieobecność Boga? Czy chętnie stru­gają z siebie bohaterów, i wreszcie - jak traktują turystki?
W westybule stał cokół oczekujący na posąg, na ścianach dwuznaczne in­skrypcje wyryte w miękkim wapieniu, zapewne przez odwiedzające to miejsce parki oraz cztery podpierające dach prymitywne kolumny, pomalowane na czerwono.
Mimo ranka w pełnym rozkwicie, nie zauważyłam jeszcze żywej duszy. Zazwy­czaj świtem na świat wychodzą starcy i krzątają się pod byle pretekstem. A tu pustka i wszechpanujący rozgardiasz. Stróż, jeśli jakiś tu tu pracował, zanie­dbywał, swoje obowiązki. W zaśmieconej stróżówce stało biurko przykryte kurzem, tylko w miejscu gdzie od czasu do czasu opierał swe łokcie, przezierał zniszczo­ny blat. Krzesło stało odsunięte na bok. Brakowało jedynie tabliczki informują­cej ewentualnych petentów „Okienko nieczynne – przerwa urlopowa”.
Jego napotkałam dopiero na dziedzińcu, gdzie przechadzając się przemawiał do krużganków. Pytał czy nie widział ktoś gdzieś tancerki ubranej w błękitną su­kienkę. Stanął chwilę wyczekująco po czym mruknął pod nosem:
- Widocznie ubrała się inaczej. - Potem zapytał jak idzie praca, ale odpo­wiedzią raczej nie był zainteresowany. Ni stąd ni zowąd wykrzykną nagle:
- Rozprasza się pan, panie mierniczy. Koło już było badane, to stary temat i należy go zostawić.
Usatysfakcjonowany efektem jaki wywarł na poddanych, zwrócił się nagle do mnie:
- Czemuś zmieniła sukienkę?!
- Obawiam się panie, że bierzesz mnie za kogoś innego . - Wydusiłam zasko­czona. Patrzył badawczo na mnie spod krzaczastych brwi, tymi swoimi czarnymi oczami, niczym laborant obserwujący skąposzczety.
- Istotnie, różnisz się nieco od tubylców. Masz na przykład mniej powścią­gliwy stosunek do mnie. Bo tak się składa, że ja tu wszystkich znam, niejako z urzędu. Po ojcu zostałem królem.
- Królem?! - Udałam zaskoczenie. - A to ci historia! Pozwól, że zachowam swoje demokratyczne przyzwyczajenia i nie oddam ci hołdu. Nie miałam się okazji tego nauczyć. - Zaśmiał się z siłą swojego majestatu. Ja mu zawtórowałam co wy­raźnie mu się spodobało.
- Dlaczego od razu demokratą? Ten problem tutaj mamy dawno z głowy. Szcze­rze mówiąc – zniżył poufnie głos do szeptu – doniesiono mi o Twoim przybyciu.
- Doprawdy? Byłam śledziona?
- Nie! Asekurowana! Dla bezpieczeństwa – przecież nie wiadomo kto się tu się może kręcić. Mamy u siebie kilku niepoprawnych podglądaczy. - Mrugną znaczą­co lewym okiem. - Szczególnie jeśli idzie o obce osoby, płci odmiennej. Nasze są na ogół znane ze swych zachowań. Dlatego wyszedłem ci na spotkanie młoda damo i jeśli nie masz nic przeciw to zaprowadzę cię tam gdzie będziesz mogła poczuć się swobodnie. Odpocząć, wykąpać jeśli chcesz, zjeść... Chce powiedzieć, że po­daruję ci jeden z moich apartamentów... Och nic wielkiego, ale na pewno wygod­niejsze niż to tam. - Pstryknął palcami w nieokreślonym kierunku i monologował dalej, jak widać nie potrzebując mojej zgody, do czego, rzecz oczywista, był przyzwyczajony.
- Wybacz, wejdziemy tam przez kuchenne drzwi, ale niech to cię nie zraża. Od strony głównej czekałaby nas masa ceregieli i potwornie długich oficjalnych przemówień. A na to przecież nie mamy czasu, jest tyle do opowiedzenia...


(Że to nic takiego)


- Często wykorzystuję walory tej konstrukcji. - Opowiadałem jej z manierą obeznanego z miejscem przewodnika. - Mogę na przykład pojawiać się nagle w róż­nych miejscach, jak również niepostrzeżenie znikać. Spiskującym przeciwko mnie nie daje to spokoju, bowiem czasami dla żartu wpadam na ich zebrania i nakłaniam do większego radykalizmu. Uważają mnie nawet za swojego ideologicznego przywód­cę. Reszta natomiast powtarza sobie niestworzone rzeczy na mój temat - o tym jak to dawno temu umarłem i co jakiś czas zmartwychwstaję.
Korytarze, którymi ją prowadziłem były coraz węższe, także wysforowałem się nieco do przodu trzymając w ręku przenośną lampę. I dalej, milcząc już, wio­dłem ją za swoim cieniem.
Raz tylko zbłądziłem bo skręciliśmy w ślepy zaułek. Ze ścian wyzierały tam ponure, niemalże pokutne sceny namalowane przez jakiegoś sfrustrowanego grafi­ciarza. Postacie poprzebierane w maski psa, konia lub świni. Inwentarz był dużo bogatszy ale gdy chciałem go obejrzeć pojawiła się gwałtowna jak iskra stróżka światła, wystrzelona z niespodziewanych w półmroku drzwi. Wydało się mi, że usłyszałem świdrujący pisk przechodzący w chrapanie. Nie chciałbym wyciągać fał­szywych wniosków – czyżby kolejny dziki lokator? Mógłby to być także odgłos szczura. Ostrożność nakazywała jednak zawrócić. Lepiej nie igrać z nieznanym, tym bardziej w jej obecności. Sprawdzę to kiedy indziej.
- Dobra, dobra. - Powiedziałem, żeby zatuszować zaskoczenie i zdecydowanie nakazałem powrót na szlak.
- Kolejna dziwna rzecz, nic więcej. Można się przyzwyczaić. - Machnąłem lekceważąco ręką.


(Tylko apartament z przeznaczeniem na oczekiwanie)


Dotarliśmy niebawem na miejsce. On ruchem niezręcznym, zniecierpliwionym wskazał mi sypialnię, Zrobił to tak jak to mają w zwyczaju władcy, kiedy mają do czynienia z banałem - "Tam mam iść i się rozpakować, następnie czekać, aż zawoła mnie”. - i oddalił się spiesznie.
Dezorientowały mnie to jego skrajne reakcje. Powinnam się do nich przyzwy­czaić, jeśli mam tu wytrzymać. – Myślałam stojąc sama w przydzielonej mi kwate­rze.
Pomieszczenie oddane mi na rezydencję, z pozoru skromne i puste, w istocie było bardzo interesującym pudełkiem o oryginalnie nakładających się krzywiznach ścian. Odniosłam wrażenie, że budowniczy nie znał pojęcia kąta prostego, albo inaczej – znał i je i ignorował, dostarczając lokatorowi kaskaderskie doznania w postaci iluzji optycznych. Coś co wydawało się być daleko, w istocie znajdowało się tuż przed nosem, dlatego początkowo musiałam uważać i chodziłam z wyciągnię­tymi przed siebie rękami. Na domiar wszystkiego z rozmazanych, abstrakcyjnych z pozoru fresków wyskakiwały pod pewnym kątem, realistyczne sceny.
Ściany tworzyły dopasowane do siebie, rozchwiane płaszczyzny romboidalne i trapezowe. Podłogi tu nie było, były natomiast schody, stopnie, do góry bez uza­sadnienia i w dół bez celu. Mebli jako takich nie znalazłam, tylko jeden tabo­ret, na którym usiadłam rozglądając się.
Światło pokoju zapewniały białe ściany i lufcik usytuowany wysoko, mimo że wydawał się być świetlikiem sporych rozmiarów w zasięgu ręki, to okazał się być niewielkim otworem. Budowniczy jeszcze raz złamali tu zasadę „zbieżności ku nie­bu”. U dołu stopnie były rozmiarów cyklopich – ledwo wdrapałam się na nie - żeby niewspółmiernie szybko zmniejszyć się do rozmiarów niskiego krawężnika, na któ­rym z trudem oparłam stopy. I tak zgięta w pół wyjrzałam na zewnątrz.


(Yhm)


- Yhm. - Chrząknąłem znacząco. - Nie jest to dobre wyjście ewakuacyjne. Nie radziłbym...
- Ja tylko chciałam... - Powiedziała zmieszana. Nie spodziewała się mnie pewnie tak szybko. Normalnie to powinienem kogoś po nią posłać, ale kogo? Prze­cież nikogo nie ma, muszę sobie tu sam radzić.
- Jak się podoba apartament?
- Dziwny.
- Patrz jak rozwiązano problem powierzchni. Iluzją! Czuje się kubaturę a w rzeczywistości niewiele zajmuje.
- Tylko po co to wszystko?
- Po co, po co? A po co komu guma do żucia? A teraz, kiedy zapoznałaś się już ze swoim miejscem zamieszkania, przespacerujemy się. Oczywiście jeśli pozwo­lisz? - Dodałem.
- Nawet chętnie, tylko...
- Co? - Miała wątpliwości?
- Tylko gdzie tu jest toaleta? - „A skąd ja mam wiedzieć” - pomyślałem i gorączkowo zacząłem się rozglądać.
- Musi gdzieś tu być jak sądzę, przecież zawsze jest. - W końcu znaleźli­śmy odchodzącą od głównego pomieszczenia odnogę zakończoną małą, białą salką z niewielkim basenikiem. Prawdopodobnie była to toaleta, bo był tam grzebień, pę­seta i muszla z otworem.
- Poczekam na zewnątrz. - Powiedziałem i odszedłem.


(Niespodziewany przypływ)


Coś się działo z planetoidą, bo jakby straciła poczucie odwiecznej pewno­ści i zmieniła kierunek wirowania na taki bardziej pod kątem, lekko w lewo, tam gdzie widać było sporą planetę. Oczywiście nikt tego nie zauważył. Nawet nawie­dzony astronom-amator w Arizonie, bo właśnie poszedł wysikać się pod opuncją, po wypitym szóstym piwie. Po czym czknął i złożył teleskop nawet w niego nie zaglądnąwszy.
To prawdopodobne przyciąganie spowodowało przechylenie się morza i nagły przypływ. Statek, rakieta, czy jak to się nazywało, drgnął i zaczął unosić ogon na falach na boki.
Przez megafon i wewnątrz skorupy dobywało się dramatyczne wołanie: alarm, alarm, sytuacja krytyczna. Przerywali je spikerzy z centrali:
- Odezwijcie się do cholery! Gdzie jesteście? Coś się dzieje z waszą pla­netoidą!
- Patrz jak się sobą zaabsorbowali! - Odezwał się głos do kogoś drugiego w centrali. - Nie można nic zrobić. Plażowicze kosmiczni. Psiakrew, mamy jakiś plan alternatywny na taką sytuację?
- Owszem są tu jakieś wersje scenariusza. - Odezwał się głos drugi. - Ale żaden nie zakłada takiego rozwoju wypadków.
- Jak oglądalność? Dalej spada?
- A co mamy pokazywać - puste wnętrza i przypływ?


(A wcześniej spacerek)


Ruszyliśmy. On szedł pierwszy, ja za nim. Milczeliśmy obydwoje, z rzadka tylko dawał instrukcje typu: uważaj na stopień, uważaj na głowę. Kolejne koryta­rze migotały mi przed oczyma barwnymi mozaikami, tasiemcowymi szlaczkami, aż wpadłam w trans. W prawo, w lewo, prosto i jeszcze raz w lewo i prawo, mały dziedziniec, następnie w prawo. Czasami krótko przystawał na skrzyżowaniach jak­by się nad czymś zastanawiał, ale krótko tak żeby nie wpaść na kogoś rozpędzone­go. Nikogo jednak nie było.
Po kilku minutach, po kilku wiekach, poczułam chłodne powietrze na gołych łydkach. Niebawem skręciliśmy w ciemne przejście, gdzie po omacku dotarliśmy w stary, przykryty pyłem korytarz. Brakowało tylko czarnego ptaka zrywającego się z krzykliwą skargą i trzech nietoperzy przelatujących nad głową. Raptem mur po obu stronach uskoczył. Zastąpiły go krępe kolumny, grubsze u szczytu niż przy podłodze. Nasze kroki wzbudziły echo przez co nabrały powagi marsza.
- To jest stoa jak pamiętam. - Powiedział cicho. - Tam są krepidomy. Wszystko to naturalnie zaniedbane. Ech. - Westchnął ciężko.
- Pusto tu. Znaczy się, nie ludzi, przechodniów, nocnego życia. - Zauważy­łam. Wzruszył ramionami.
- Ja im nie nakazuje chodzić gdy sam mam na to ochotę.
Na dworze ciemno. On miał latarnię, dzięki której poruszaliśmy się po la­biryncie. To co teraz widziałam to był brukowany plac z porozrzucanymi w nieła­dzie fragmentami elementami budowlanymi. Może tu przeprowadzano inwentaryzacje?
Szliśmy dalej. Przy końcu placu natknęliśmy się na rząd schodów. Stopni było tyle, że miałam prawo spodziewać się na szczycie czegoś monumentalnego. Na przykład posągu. A jednak po dotarciu na szczyt poczułam się rozczarowana. Nie rozczarowana a opuszczona, bo pustka jest trwalsza od jakiejkolwiek treści.
To podium miało kształt kwadratu o wymiarach pięć kroków na pięć, ze wszystkich stron ograniczone schodami w dół. W ten sposób osiągnięto efekt, że człowiek nieprzyzwyczajony zwyczajnie czuje się tu źle. Nie na miejscu i za wy­soko. To prawo wejścia dostępne dla wybranych. Nie czułam się tu najlepiej, tym bardziej, że czuć było spalenizną i faktycznie płyty były osmolone po jakiś nie­cnych rytuałach.
- Jesteśmy na miejscu. - Rzekł zwięźle i postawił latarnię na marmurze. Przeciągnął się zadowolony.
- Co to jest takiego?
- Nie widzisz? Obserwatorium. A wcześniej lądowisko dla rakiet lub zigu­rat, bliżej nie wiadomo.
- Nie wiele stąd widać. Wszystko tak samo dalekie jak kilkanaście metrów niżej. - Zauważyłam sceptycznie.
- Nic nie pojmujesz bo nie jesteś tutejsza. Tu Wszechświat obserwuje nas! - Usiadł na kamieniu, ja uczyniłam to samo. - Słyszysz?
- Nic oprócz tego co zwykle.
- Nie przerywaj, to był zwrot retoryczny.
- Ach tak. Wobec tego przepraszam.
- Nie jesteś w stanie cokolwiek słyszeć bo jest cicho. Wszechświat jest bezgłośny. Musiałby się ktoś potężnie drzeć by dotarł tu jego głos. Lecz nie ma takiego głosu, a ty takiego słuchu, ponieważ sama się zagłuszasz. Na początek należy uchwycić bezdźwięk, taki hipotetyczny. Łapiesz go jednym uchem. Potem skupiasz się - to wymaga treningu – oddzielasz poszczególne pasma, jakbyś obie­rała cebulę, aż dochodzisz do najsłabszej i najdelikatniejszej warstwy. Wtedy usłyszysz niespełnione marzenia, zdradę i zawiść sąsiada. Ale możesz też usły­szeć fajne rzeczy, trzeba się umieć odpowiednio nastroić. Proponuję, posiedźmy sobie tutaj aż zrobi się jasno i spróbujmy coś usłyszeć.


(Jasno, ciemno i gwiazdy)


Potworny ból głowy. Gwiazdy we wnętrzu sypialni. Mojej sypialni? Na głowie mokry ręcznik i znów Ona. Tym razem kiwa się wraz z pokojem na skraju łóżka, wpatrując się we mnie. I jeszcze ten natarczywy głos:
- Waszą misją jest uratowanie Ziemi. Pamiętajcie skąd pochodzicie, co za­wdzięczacie nam, Ziemi. Waszą misją jest jej uratowanie... - I tak w kółko.
- Ojej! - Jęknąłem. - Nie można tego jakoś wyłączyć?
- Można, ale trzeba nacisnąć równocześnie dwa przełączniki w dwóch oddalo­nych miejscach statku. Nie zrobię tego sama. - Przekrzyczała dudniący komunikat.
- To na co czekamy? Idźmy. - Chciałem się podnieść ale łóżko przykleiło mi się do pleców. Ponownie ciemno, ale przynajmniej ciszej. Po jakimś czasie jasno i dalej cicho. Nie mam ręcznika na głowie, za to mam kask jak motocyklista, pod­koszulek oraz szorty. Wciąż leżę. Rozglądam się za nią. Jakaś postać w kasku ta­kim jak mój, ogląda książki biblioteczce.
- Hej ty! - Krzyknąłem. Odwróciła się natychmiast. Oczywiście była to Ona.
- Nie wrzeszcz! - Usłyszałem ją we wnętrzu kasku. - Nie trzeba. Przyznasz, że jestem pomysłowa. Słyszymy się dzięki tym hełmom, a jednocześnie nie słyszymy alarmu. Tylko tak długo trwać nie możemy, bo są one niewygodne – to raz, a dwa musimy wreszcie podjąć decyzję o...
- Zaraz, zaraz. - Przerwałem jej i zniżyłem głos. - Jak ja tu się znala­złem? To znaczy, co ja tu robię? Przecież... - Teraz Ona mi przerwała ruchem ręki i usiadła obok mnie.
- Przepraszam, ale musiałam to zrobić. Przyciągnęłam cię w ostatnim momen­cie, a nie jesteś lekki. Przypływ właśnie wyswobadzał statek z plaży. Musiałam cię ogłuszyć, bo z własnej woli byś nie poszedł tylko wciąż ględził o nastraja­niu ciszy. Wybacz ale to dla twojego dobra i dobra wszystkich.
- Co ty gadasz!?
- Pomysł ze schodzeniem na ląd od początku nie był dobry. Już się chciałeś urządzić. Znalazłeś sobie miejsce, znalazłeś swoje królestwo, ustaliłeś reguły, ustaliłeś role dla siebie i dla mnie. Co sobie wyobrażałeś, że ja jako branka lub hurysa, oszołomiona twoim majestatem będę ci wiernie służyć? Że będę roman­tyczna i wesoła, będę skłonna do uniesień i do najdziwniejszych przygód. Że po­znasz seks od najgłębszej strony i dla ciebie zrobię wszystko, żebyś zrealizował swoje twórcze plany, bo jestem na ciebie zdana? Za bardzo się przejąłeś rolą. Rozumiem jakieś winko i sushi wieczorem na brzegu morza. Ale ty uciekłeś w te swoje fantasmagorie i prawie w nie uwierzyłeś, że jesteś jakimś królem Midasem.
- Minosem, bo labirynt. - Poprawiłem. Gdzieś słyszałem już te słowa?! - Bo nie wszystko złoto co się świeci, jak mówią.
- Otóż jest tak jak oni mówią. - Ciągnęła niezrażona. - Jesteśmy na kursie zbieżnym z Ziemią. Wszystko zostało precyzyjnie obliczone w ramach projektu Ko­smiczny Strażnik. Tylko ty nie zamierzałeś słuchać. Mamy zadanie wspólnie wysa­dzić tą asteroidę pochodzącą prawdopodobnie z Obłoku Oorta i wrócić bezpiecznie w kapsule ratunkowej do domu.
- A ty i im wierzysz? - Parsknąłem. - Jak niby mamy tego dokonać? Gdzie nagle znalazła się ta kapsuła?
- Musimy, jak już ci powiedziałam, jednocześnie przycisnąć przełączniki prądu w dwóch miejscach. Ty masz nastawić pralkę w pralni na tryb wirownia, a ja lampkę nocną w swojej sypialni. Kapsuła znajduje się tam gdzie ty uprawiałeś jogging.
- Hehe, co za bzdury! Nie brali pod uwagę, że możemy to wcześniej uczynić przypadkowo? Nie mogli wymyślić coś bardziej dorzecznego?
- Prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest jak jeden do kwintyliona du­odecylionów, albo coś koło tego. W każdym razie bliskie zeru.
- Przykro mi ale bredzisz. Czyżbyś była ich agentką? Niestety ale wracam do swoich komnat, do swojego labiryntu i mam gdzieś jakąś Ziemię, ciebie i pro­gramy wirowania. To co mówisz jest groteskowe. Mam wrażenie, że słucham koreań­skiej telewizji.
- Wrócić nie dasz rady ponieważ właśnie dryfujemy wzdłuż brzegu. Robimy akurat drugie okrążenie wokół jedynej, tutejszej wyspy. - Rzekła i wyszła. Przy­najmniej tyle.


(To sztorm)


Miała rację, te hełmy są cholernie niewygodne. Po kilku godzinach czułem, że mam za cienką szyję aby utrzymać głowę w pionie. Na dokładkę statkiem rzuca niemiłosiernie po falach, także przetaczam się wraz ze sprzętami od ściany do ściany. Mam początki choroby morskiej, a Vasco da Gama ze mnie żaden. Hełm ma jedną zaletę – nie obijam sobie głowy w licznych zderzeniach jakie zaliczam. Z wielkim trudem podciągnąłem się do okna. Faktycznie ruch wirowy spowodował silny prąd wokół wyspy, więc robimy rundkę za rundką, aż kręci się w głowie. Cała na­dzieja w Jowiszu, że weźmie nas pod swoją opiekę i staniemy się endziesiatym księżycem. Będę mógł wówczas wrócić do labiryntu i spokojnie uczyć pająki dia­lektyki.
Muszę się wyrzygać, a w hełmie to obrzydliwe, więc z trudem zrzucam i na­tychmiast mnie atakują histeryczne zawodzenia:
- Ludzie! Ratujcie! Nie wiecie co tu się dzieje, totalna anarchia, koniec cywilizacji. Prezydenta zaprzęgnięto do czyszczenia szaletów miejskich. Mieliśmy już czternaście przewrotów i zamachów stanu. W parlamencie obradują świnie...
- Też mi nowość. - Mruknąłem do siebie, głośno czkając bo żołądek utkwił mi w przełyku.
- … miejcie dla nas litość. Macie szansę zostać bohaterami, uratować sie­bie i nas. Wysadźcie tą pieprzoną asteroidę!
- Poczekaj kochany. - Powiedziałem przyśrubowując się do pokładu znalezio­ną tequilą. - Jeszcze powiedz kto ci zapewnia prąd na te dytyramby. Masz go z bateryjki?
- Prosimy o solidarność. Ludzkość zginie, cały jej dorobek, zginie po niej ślad... - Kontynuował niepowstrzymanie.
- Po raz pierwszy od Rewolucji Francuskiej mogą się wyżyć a ty im bronisz? - Polemizowałem.
- Pamiętajcie, że istnieje alternatywne rozwiązanie. Możemy wysłać w wa­szym kierunku rakietę z bombą, która unicestwi asteroidę i was.
- Oj, nie przesadzaj! A niespłacone kredyty, alimenty i inne wierzytelno­ści?
- Apeluję do was, do waszych sumień!
- Mistrzu apelacji, zważ co mnie z Ziemi wygnało?
- Niezależnie jakie były powody waszego eskapizmu, to pamiętajcie o tych pięknych chwilach spędzonych na tej planecie.
- Poproszę o ich iluminacje.
- … za te kilkanaście miliardów istnień poświęćcie się...
- I na co tyle hałasu? Raptem zginie kilka gatunków z jakimś bliżej nie­znanym w kosmosie, homo sapiens – sam się tak nazwał. Dajmy szanse małżom! Niech dorosną, pobudują swoje kościoły, biurowce, restauracje, gdzie będą zamawiać ga­laretę z karłowatych ssaków. - Mruknąłem pod nosem zakładając kask na głowę i oddaliłem się chwiejnym krokiem w kierunku bliżej nieokreślonego łóżka.


(Ale kontinuum mimo wszystko)


Po kilku dniach izolowania głowy w hełmie, wpadłem w rozwijający się stu­por. Kręciłem się w kółko na obrotowym fotelu odpychając się nogami od sprzętów. Śpiewałem sprośne piosenki na zmianę z mruczeniem mantr i głośnym czkaniem. Je­dzenie ograniczyłem do łuskanego słonecznika bo tylko on przechodzi przez cienki otwór z przodu hełmu, tak żeby nie trzeba go było zdejmować. Podobnie z piciem, wkładam po prostu tam słomkę i sączę. Największy problem to podrapać się w gło­wę. Robię to za pomocą plastikowej linijki wkładanej pod kołnierz.
Po kilku albo kilkunastu następnych dniach, trudno ocenić bo dni nic ich nie różni a noce to tabletki nasenne, osiągnąłem odrętwienie doskonałe. Siedzia­łem w rogu kuchni ze zwieszonym przez oparcie korpusem, przypominając zwiędły filodendron. Także bardzo zdziwiłem gdy ktoś wpuścił nagle światło do mojej gło­wy, zajrzał mi prosto w oczy i powiedział:
- Kiepsko, kiepsko z nim. Długo w tym stanie nie pociągnie...
- To kręcenie się w kółko uniemożliwia mu kierowanie sobą. - Poczułem ukłucie i machnąłem ręką chcąc przegonić namolnego komara. Rozwścieczony zabzy­czał koło ucha, więc naciągnęłam koc na głowę i odleciałem zdaje się gdzieś, bo stopniowo bzyczenie ustało, wszystko ustało.


(Raport)


Od godziny w absolutnej ciszy, siedzi na fotelu obrotowym w kuchni, wpa­trując się szeroko otwartymi oczami w przesuwającą się majestatycznie za oknami ogromną tarczę siwo-błękitnego Jowisza. W kuchni blada poświata kładzie głębokie cienie na przedmiotach. Panuje spokój i pedantyczny porządek.
- Czyli..., czyli to wszystko... się nie zdarzyło? Nie rozumiem? Co to było? Sen? Nie ma planetoidy, nie ma morza, plaży, Syreny? To tylko mi się zda­wało? - Cisza nie odpowiada bo przestałaby istnieć. - Hej! Jest tu ktoś? Słyszy­cie mnie? Czemu nie odpowiadacie? Czy jej też nie ma..., nie było? Niech mi ktoś odpowie!
Wstał z trudem rozprostowując zastałe stawy i podszedł do okna. Nic oprócz Jowisza i stada jego księżyców nie dostrzegł. Dotykając palcami, zbadał jakby nie dowierzając, framugę. Stuknął parę razy paznokciem w szybę – wydała zwy­czajny szybi odgłos. Odwrócił się i rozejrzał.
- A te kanapki, to skąd się tu znalazły? - Wziął jedną i powąchał, na­stępnie ugryzł.
- Sam je przygotowałem? Nie pamiętam. - Powiedział przełykając kęs. - Do­bre, dawno chyba nie jadłem. - Zjadł trzy kanapki z wyraźną przyjemnością.
- Skoro to wszystko było fiksacją mojego umysłu, to znaczy..., co to zna­czy? Stałem się satelitą? Jak długo to wszystko trwało..., ten sen?
Poszedł obejrzeć resztę pomieszczeń, w każde ostrożnie zaglądając. Szcze­gólnie do łazienki. Jej poświęcił najwięcej czasu gapiąc się w lustro i ogląda­jąc szczoteczkę do zębów. Chyba nie rozstrzygnęło to jego wątpliwości, bo nie­zbyt zadowolony wrócił człapiąc kapciami do kuchni.
- Cofnęliście czas? Odpowiedzcie! Czemu milczycie? Zabrakło wam inwencji, wyczerpały się pomysły? Chcecie zacząć wszystko od początku? Rozumiem, taka pętla Mobiusa!
- A może... - Mruknął pod nosem. - Może to jednak się zdarzyło i teraz wracamy...?


(O obrotach)


Jest dzieło o obrotach ciał niebieskich, o obrotach silnika czterosuwowe­go, o obrotach papierami wartościowymi na giełdzie, o obrotach w walcu wiedeń­skim, jak również o obrotach i dochodach spółki z ograniczoną odpowiedzialno­ścią. Niestety w bibliotece nie ma nic na temat obrotów wydarzeń w warunkach lotu w kosmos. Czy działa na to grawitacja, słoneczny wiatr, promieniowanie przenikliwe, neutrina albo stos patyków. Bo jak wyjaśnić, że nie obracam się lecz stoję statycznie względem monstrualnego Jowisza, akurat naprzeciwko, wpa­trującego się we mnie intensywnie, wirującego oka. I jak długo będę tu tkwił czekając na obrót wydarzeń. Nie mam zbyt wiele czasu, muszę jeszcze uporządkować swoje sprawy prywatne. Mam na myśli B., jeśli tu jest, a nawet jeśli jej tu nig­dy nie było, to też jest problem do rozwiązania. Ponadto muszę zaplanować sobie przyszłość, przynajmniej tą najbliższą, do wtorku.
Mam nieodparte wrażenie, że od jakiegoś czasu przybliżam się niebezpiecz­nie do siwej brody starca. Może to złudzenie, ale wydaje się mi, że dostrzegam coraz większe subtelności w jego wybuchowej atmosferze. Dodatkowo nad głową przelatują kawałki gruzu dużo przewyższające złudzenia na przetrwanie.
Jowisz miał być ponoć słońcem ale spłukał się z materii i odtąd robi wszystko żeby zaszkodzić status quo jakie ustanowił układ zwany solarnym. Włącz­nie z tym, że może rzeczywiście odrzucić mnie i wysłać w charakterze pocisku przeciwko trzeciej planecie. Wybaczcie drodzy ziemianie, lecz mały mam w tym in­teres.
Gdy nie możesz zaradzić kłopotom wszechświata, to weź się przynajmniej za higienę osobistą, bo to ogarnia przynajmniej kalendarz naścienny. Ta myśl towa­rzyszyła mi w trakcie prania zaplamionego dywanu w salonie. Pozdrawiam.

 

(Raz, dwa, trzy i odbiło się)


Przebywając w blasku Jupitera, pod bacznym spojrzeniem jego jedynego ale uważnego oka, odczuwałem coś w rodzaju odprężenia. Nie musiałem na przykład pa­lić światła, spokojnie można było w jego świetle przyszywać guziki i czytać książkę. Ponadto można było zasiąść w fotelu i wpatrując się w nie, dać się za­hipnotyzować. Początkowo irytujące było to nieustanne śledzenie mnie, póki nie pojąłem, że on mi poświęca tak naprawdę tylko chwilę uwagi, tak jak ja poświęcam tylko ułamek sekundy na zauważenie kapiącej z kranu kropli. Z upływem dni zapo­mniałem o tym co mi się śniło a może przydarzyło wcześniej. Nie warto sobie tym zaprzątać głowę gdy się ma do czynienia ze zjawiskiem tak doniosłym jak spotka­nie z Bogiem, z planetą, z wiecznością. Całe dnie spędzałem z nim, przywykłem do niego, ba nawet zaprzyjaźniłem się. Nie było łatwo, między nami była olbrzymia i onieśmielająca dysproporcja. Z czasem dotarło do mnie, że to jedynie mój punkt widzenia. W jego kategoriach wszystko jest równe i egalitarne, wielki podlega tym samym odwiecznym prawom co mały, więc poczułem się pewniej. Nawet zacząłem go zagadywać:
- No co słychać w świecie burz i turbulencji? - Włączałem radio. Odpowia­dał wesoły gwizd albo trzaskanie jak u stepującego tancerza. Potem nauczyłem się interpretować te sygnały, także mogliśmy już z sobą porozmawiać.
Nie wiem ile godzin przegadaliśmy, ale było to bardzo pouczające doświad­czenie. Pozwoliło mi ono zaakceptować moją ignorancję i przejść w rodzaj po­wściągliwej akceptacji nieuchronności, gdzie czas jest prostackim określeniem. Pamiętam jedną z ostatnich rozmów. Zauważyłem, że tego dnia daje mi znaki jakby mrugającym okiem i bardziej niż zwykle pofalowaną brodą. Wyglądał jakby się gdzieś spieszył. Tradycyjnie zaparzyłem sobie herbaty i włączyłem fonię.
- Co się tak niecierpliwisz dzisiaj dziadku?
- Zdarzenia, zdarzenia odbywają się mimo woli. - Zawsze tak odpowiadał, jakby obok tematu.
- Ale można czegoś bardziej woleć?
- Wolność to nie jest wola. Wolność jest zawsze i koniec.
- Ale wolność jest przypisana bytowi!
- Zdefiniuj pojęcie „byt”.
- No byt to istnienie, esencjalne istnienie dotyczy istoty i ona może być wolna.
- A to co bytem nie jest, nie istnieje?
- Istnieje jako zaprzeczenie bytu, lecz nie istnieje jako byt.
- Wobec tego nie masz się co przejmować przeszłością i przyszłością, bo jak sam mówisz, istnienie jest zawsze a z bytem tylko częściowo. Czyli...?
- Co czyli?
- Czyli istnienie jest wolne. - Dokończył.
- Mam ignorować to co się zdarzy?
- A co się zdarzy?
- Mogę, załóżmy, walnąć w jakąś planetę i unicestwić żyjącą tam cywiliza­cję, ginąc przy tym...
- Ależ przyszłość to abstrakt pozbawiony cech i jako taki niepoznawalny, nie posiadający przyczyn, więc nie mogący odnieść skutku.
- Przyznam, że nie bardzo...
- Idź spać... Dobrych lotów... - Zasnąłem. Śniło mi się, że bez trudu się przemieszczam, jak chcę i gdzie chcę. Raz byłem na moment w pałacu i rozmawiałem z nieznajomą napotkaną na dziedzicu, gdzie bawiłem się echem, wykrzykując różne bezsensowne polecenia. Zaraz i niespodziewanie przechodząc przez drzwi, znajdo­wałem się w statku, który utracił sterowność i dryfował wzdłuż brzegu wyspy. By­łem ciekaw czy dalej mogę spotkać kobietę na plaży i bez trudu czułem piasek pod stopami. Rozglądam się. Jest, siedzi za kamieniem. Nie udaję, że jej nie widzę, tylko przyspieszając kieruję się prosto tam. Jest zaskoczona i zaniepokojona, jakby spodziewała się innego zachowania. Zbliżam się i widzę strach w jej oczach oraz otwarte usta w grymasie krzyku. Ale dźwięk dochodzi do mnie dopiero wtedy kiedy patrzę ze szczytu wysokiego podium na przypływ, który uwolnił z mielizny dryfujący statek. Krzyk trwa nadal mimo, że obraz się zatarł i zniknął. Było ciemno a krzyk trwał. To ja krzyczałem, bo oblałem się gorącą herbatą. Drugą ręką szukałem po omacku włącznika stojącej lampy. No wreszcie! Musiałem się zdrzemnąć z filiżanką w ręku. Byłem tak zaabsorbowany ścieraniem, zdejmowaniem mokrej koszuli, że dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że coś jest inaczej. Popatrzyłem w okno – Jowisz zniknął!


(I płynęło w eter)


Odwróciło nas na drugą stronę, lecz był już za daleko, żeby zapytać po co?Zresztą zaszedł za oknem w bibliotece a jak powrócił, był za mały by go brać po­ważnie. Płynęliśmy i zupełnie nie wiedzieć gdzie i jak, bowiem żeby zrobić krok do przodu jednocześnie statek wykonywał taneczne pa. Oprócz tego wszystko inne wróciło do dawnej rutyny - winda uroczo zgrzytała, za ścianą znowu słychać szu­ranie i ciamkanie. Ciekawostką jest tylko sposób w jaki Centrala próbuje się ze mną skontaktować. Otóż co włączę interkom to zamiast spodziewanego głosu spikera słyszę: tii...tataa...tii...tii, i tak cały czas. Domyśliłem się, że chodzi o alfabet Morse'a, że w ten nietypowy sposób chcą mi coś przekazać, ale ja nie je­stem radiotelegrafistą Harry Turnerem, żeby to natychmiast zrozumieć. Po pierw­sze musiałem odszukać podręcznik do nauki dla amatorów krótkofalowców, odszukać w magazynie rupieci archaiczny magnetofon szpulowy (całe szczęście był wśród in­nych, podobnych jemu urządzeń, które uwielbiam rozbierać i składać z powrotem w chwilach załamania nerwowego). Znalazłem też do niego taśmę magnetyczną firmy Basf oraz mikrofon kierunkowy made in Japan. I tak wyposażony wróciłem nagrać te wszystkie kropki i kreski. Dwa dni zajęło mi odszyfrowanie pierwszego zdania. Jeśli czegoś nie pomyliłem, brzmiało ono tak: „Letnie kursy na zimę”. Było to zdanie dziwaczne, a drugie wprawiało w osłupienie: „Opal ciało Dunki”!

I jeszcze jedna anomalia – otóż w równomiernych odstępach czasu włączał się ekran telewizora i po dostrojeniu emitował jakiś czarno-biały film katastroficzny, tak podejrzewałem ponieważ ciągle ktoś przed kimś lub czymś uciekał. Niestety, nie potrafiłem dociec o co w nim chodzi i jak rozwija się fabuła dlatego, że obraz znikał regularnie na trzydzieści osiem minut, a także dlatego, że nie było fonii a napisy były w jakimś skandynawskim języku. Wyglądało mi to na serial południowoamerykański bo kamerzysta często skupiał się na twarzach ognistookich Latynosek, które rozgorączkowane coś mówiły wskazując za siebie.

 

(I co dalej?)


Minuty – sześćdziesiąt taktów wytupujących zwycięzcę czyli godzinę. Orzeł to czy reszka, karzeł czy planeta? Palindrom akcji. Coś mi mówi, że patrząc od końca jest to samo. Takie: popija Sam, Masaj i pop.
Statek płynie do przodu, cofa się, czy tylko wykonuje ruchy niczym karuze­la? Jestem jak popijający Masaj, czyli jak korek od szampana na fali przy falo­chronie. Czy mam od tej chwili mówić wspak? Einezcanz am ot eikaj ątzserz eee...ęis mawyzan...metsej.
Rozmawiam z pająkiem o imieniu Karol. Jest dojrzałym pająkiem kwietnikiem zawieruszonym na statku pewnie w bukiecie kwiatów, które otrzymałem przy starcie od delegacji miejscowego liceum. Karol jest usposobiony bardzo pragmatycznie – zje ćmę, czknie na swój sposób i popatrzy na mnie ośmioma oczami (okazuje się, że ćmy się też tu zalęgły). No właśnie
Poświęca się całkowicie powiększaniu swojego żółtego odwłoka a grawitacja zdaje się być czymś mu kompletnie zbędnym. Nie potrafi odpowiedzieć na pytanie „i co dalej?”, więcej – zrozumiałem, że to nie jest jego aksjologia.


(Brak odpowiedzi nic nie oznacza)


Kręcąc się wciąż w kółko, nie jak w obrotowym fotelu wokół własnej osi, ale po okręgu niczym w dziecięcej kolejce i plecami do środka, stwierdziłem, że Słońce trochę się powiększyło. Znaczyło to ni mniej ni więcej jak to, że prawdo­podobnie wracałem. Myśl ta z trudem przeciskała się do mojej jaźni, bo wcale a wcale mnie to nie cieszyło. I to bynajmniej nie z powodu jaką katastrofę rzekomo miałbym wywołać, ponieważ z natury jestem sceptykiem, a z lenistwa stoikiem, a z powodów egocentrycznych cynikiem, a z zamiłowania mechanikiem. Czułem się zawie­dziony. Z całą siłą przyciągania wracały do mnie wspomnienia z okresu pobytu na Ziemi i myśl, że znowu będę musiał tam przebywać i mówić wścibskim babom dzień dobry, nie napawała mnie optymizmem. Zakładałem bowiem, że zrobią wszystko żeby przechwycić, wyciągnąć, otrzepać i pokazać światu tego królika doświadczalnego czyli mnie. Będą mnie wskazywać palcami mówiąc jaki to sukces cywilizacji, zada­wać pytania jak to jestem dumny, wręczać głupie, niezdatne do niczego przedmio­ty, które zaśmiecą mi mieszkanie, których w żaden sposób nie można spieniężyć bo są z tombaku. Po cichu przyjdą zaległe rachunki i zadawnione pretensje, i nie można będzie się przed nimi ukryć. Wcale mi to nie odpowiadało, mam gdzieś takie zakończenie i od tej chwili będę tworzył własne, nawet gdybym miał zaprzeczyć oczywistym faktom. W tym celu postanowiłem ignorować jakiekolwiek próby nawiąza­nia ze mną kontaktu, próby perswazji czy fałszywe obietnice.
Pozostaje jeszcze jedna niezałatwiona sprawa – to sprawa pani B.


(Sprawa pani B.)


Jest kilkaset znanych imion żeńskich zaczynających się na literę B. Cen­trala nie chcąc ujawnić jej prawdziwych personaliów nadała jej kryptonim Beta.
Sytuacja w wyniku, której B. znalazła się na statku jest skutkiem przecie­ku jaki miał miejsce z Centrali do pewnej organizacji feministycznej w Brazylii. Szefowa tej organizacji po telefonie wykonanym do szefa programu lotu w kosmos „bez prawa powrotu”, spotkała się z nim w kawiarni na 34 piętrze wieżowca w Puerto Rico. Po krótkiej wymianie uprzejmości, przeszła do rzeczy. Zażądała umieszczenia na pokładzie umieszczenia członkini swojej organizacji albo wstrzy­mania programu, pod groźbą powiadomienia prasy. Na nic nie zdały się tłumaczen­ia, że w istocie nie jest to żadna ekspedycja kosmiczna tylko medialno biznesowe przedsięwzięcie. Nie przekonały ją też argumenty, że program ten ma przygotować ludzkość na przewidywane przez naukowców skutki, mającej nastąpić w niedalekiej przyszłości, hiperaktywności Słońca, którego efektem ma być wzmożona emisja pro­mieniowania, wskutek którego może dojść do przebiegunowania Ziemi. Niestety w jaki sposób miałby program ten wpłynąć na ludzkość, nie potrafił wyjaśnić. Męt­nie mówił coś o wywołaniu nowej nadziei.

 

 


CDN

IX.MMVI

-->