Strona główna | Mapa serwisu | English version
 Aktualna strona
Z powodu licznych awarii na serwerze prv, nie mogę aktualizować regularnie tej strony dlatego zapraszam na stronę zaznaczoną wyżej.


Peryferia
TERRA INCOGNITA > Peryferia
PERYFERIA

Teraz już chyba mogę powiedzieć co się ze mną działo w tamtych czasach kiedy słońce oddzieliło się od ludzi górami z chmur. Główni świadkowie przestali się już liczyć - Sylwester wyjechał na zawsze, a Edward jest na razie nieszkodliwy. Owszem mogę powiedzieć ale zaznaczam, że trudno mi już odróżnić prawdę od kłamstwa. Chronologia wydarzeń jest w prawdzie obojętna, bowiem mogło się to wydarzyć w innych czasach i w odmiennej kolejności. Jakie ma to znaczenie? Chyba tylko takie - kto pierwszy zaczął. Zwracam uwagę, że będzie to w większym lub mniejszym stopniu plagiat, bo będę powtarzał słowa już nieraz wypowiedziane przez innych.
Tak, poczuwam się do winy. Być może chciałem zabić, lecz nie zdołałem, ponieważ zabrakło mi odwagi. Tym czasem ukrywam się jakbym to zrobił. Moja tożsamość jest niepewna, a wszystko co mnie otacza jest tylko wielce prawdopodobne. Żeby tylko udało się bez przeszkód dobrnąć do końca, żeby nie zwracano na mnie uwagi, ewentualnie uznano za wariata i dano spokój. Co rok większe zmiany - nie potrafię wiele rozpoznać, gubię się - a co począć z tymi strzępami?

W piwnicy - od tego zacznę - panował wilgotny i chłodny półmrok. W pierwszym pomieszczeniu rozpierał się na całej ścianie staromodny kredens, w drugim wysypany był węgiel, na nim stare dechy i mruczący prostownik. Światło wpadało do środka przez małe okienko pod sufitem i świeciła słaba żarówka w abażurze pajęczyn. Szyba w okienku była pęknięta. Wiem, że gdzieś tu powinny być sanki, takie małe dziecięce sanki. O są! Mają urwany sznurek. Odczuwam lekki zawód. Dlaczego?
Usiadłem zmęczony na stosie gazet, a Edward kucną. Sylwester stoi nad nami i zamierza coś powiedzieć. Próbuje, zaczerpną powietrza, otwiera usta i zaraz zamyka i dalej tkwimy w niedorzecznym milczeniu. Właściwie to nie wiem czy on jest tym Sylwestrem, którego znaliśmy. Jest jakby jego falsyfikatem., raczej śmieszną kopią. nigdy Sylwestra nie widzieliśmy w ciemnych okularach i granatowym garniturze.
Ten podrobiony Sylwester przywiódł nas tu przed kilkoma minutami. Nie użył podstępu - wystarczyła niewielka perswazja. Zakazał nam się odzywać i podchodzić zbyt blisko do niego, sugerując że jest uzbrojony. Ulegliśmy jak się ulega namolnej znajomej i idzie się z nią do łóżka, chociaż zabawa zapowiada się raczej średnia. Nie chcieliśmy poza tym komplikować jeszcze bardziej tej głupiej sytuacji.
Edward mruczy coś pod nosem.
- Przestań - Jednak nie odezwałem się. Nie miałem ochoty odzywać się pierwszy. Ze sobą mogliśmy rozmawiać swobodnie. Posłusznie godzę się brać udział w tej cudacznej historii i nie zmusza mnie do tego strach przed wyimaginowanym pistoletem ukrytym pod lewą połą marynarki fałszywego Sylwestra. Zacząłem rozglądać się po przydzielonej nam klatce - razem, oba pomieszczenia to około dziesięciu metrów kwadratowych, czyli osiem kroków od najdalej rozstawionych ścian.
Zostało podobno jeszcze trochę czasu, zanim - według słów pseudo Sylwestra - zajmą się nami dalej. Więc zostało mi trochę czasu by zebrać rozproszone i dawno nieporządkowane myśli.

...Szedłem korytarzem w budynku w centrum miasta. Korytarz ciął budynek wzdłuż długości i znajdował się na jednym z wyższych pięter. Niczym się specjalnym nie wyróżniał - prosty, standardowy. Był słabo oświetlony, jedynie pomieszczenie w połowie korytarza buchało jaskrawością jarzeniowych lamp. Przechodząc przez tą salę, nie widziałem przez szerokie okna, co się dzieje na ulicy. Widziałem natomiast górne okna sąsiednich wieżowców oddalonych o jakieś sto metrów, a w nich ludzkie miniaturowe postacie - niczym kukiełki czymś poruszone. Wieżowce odcinały się ciemną bryłą na tle czerwono-granatowego nieba. Nękał mnie metafizycznie zrodzony niepokój.
Zostawiłem obojętnie tkwiące w rogu sali, koło kaloryfera, z lewej strony, bodajże dwie lub trzy osoby. Siedziały w martwych pozach na podłodze, dziewczyna była przykryta kocem. Czemu oni tam byli - nie pamiętam.
Oj, zaczynają się kłopoty - ...rozbity tył głowy puchnącej i nabrzmiewającej; boli ciało poprzecierane w wielu miejscach z siecią ran i siniaków; ręce niepozrastane, jakby nie moje. skracający się horyzont oślizłych bruków, który mnie wreszcie przytulił i pocałował. Stałem się okruchem obłoconego pisku w szparze między kamieniami. Wszystko inne stało się wielkim kłamstwem wirującym w czarnej niedorzeczności. Co się dzieje we mnie a co na zewnątrz i co jest bardziej prawdopodobne? Wieje wiatr i szlifuje ostre kanty. Zmienić to na jutro! To ma się dopiero wydarzyć!...

Edward mozoli się z drelichowym workiem.
- Jaki rodzaj kary śmierci byś wybrał? - Pyta.
- Skok z klifu w norweskim fiordzie.
- Akurat by ci na to pozwolili. W Norwegii nie ma kary śmierci.
- A tu jest co dziennie, dawkowana porcjami, że ani się nie spostrzeżesz, a już jest po.
Jak może wyglądać śmierć? Śmierć w czaszce wygląda tak: zabałaganiony pokój i ukryta paląca się świeczka. Należy iść w głąb, przejść przez cały mózg i zgasić świeczkę.
Edward wzdycha, podnosi się i ociera pot z czoła. Zapala papierosa.

...Sylwia miała ciało nie do pogardzenia. Dziś to tylko wspomnienie, mylone zresztą z innymi kobietami.
Gdzie została Sylwia? Tuż za jasno oświetlonym pomieszczeniem, w jednym z pokoi jakie są po obu stronach korytarzy w całym budynku. W pokoju stały trzy wersalki przykryte kocami w burą kratkę. Stał oprócz tego stół i para krzeseł. Było cicho jak w poczekalni do dentysty - równie napięta atmosfera i zimny funkcjonalizm. Ściany miały kolor zielony, i nie jestem pewny czy od połowy żółty.
Usiadłem pod oknem z prawej strony. Magdalena i Edward siedzieli nieruchomo na sąsiednim łóżku. Drzwi do pokoju szeroko otwarte, to samo z drzwiami pokoju vis-a-vis, gdzie przebywały trzy osoby. Magdalena miała bezbarwny, odrobinę ospały wyraz twarzy. Przeważała cisza, słychać jedynie bzyczenie jarzeniówek w sali obok. Oni nagle z tamtego pokoju pytają o chleb. Ściślej, zapytała dziewczyna.
- Nie. - I za chwilę: nie, nie mamy. - Odpowiedzieli kolejno po sobie Edward i Magdalena. Gwałtowny, acz beznadziejny przejaw tutejszego życia zgasł raptownie, niczym zapałka w wodzie. Zapadaliśmy się w padół wzajemnego braku zainteresowania.
Ktoś idzie korytarzem. Wszedł do pokoju, najpierw przystaną za progiem, następnie przeszedł przez całą długość pokoju, przesuwając się także przed moim nosem. Oczywiście Sylwia. Obsunęła się na krzesło z miną manekina. Wolałbym teraz zostać sam i dywagować o niewidzialności, lub unieść się nad wszystkim.
- Mamy się wynosić. Gdzie? - Zapytała z prowokacją w głosie, skierowaną ani chybi w moją stronę.
- Tak, wiem. - Powiedziałem zniecierpliwiony. Czemu sama nie pomyśli? Co to za metoda, zrzucać całą odpowiedzialność na mnie, tylko dlatego, że oddała się mi w łóżku? Nie, stanowczo wolałem na powrót zanurzyć się w imaginacjach o tym, że jestem terrorystą, bowiem nie miałem dość siły woli, żeby nim zostać w istocie. Pozostawała mi jedynie czysta nienawiść, którą przelewałem sadystycznie to na Sylwię, to na Edwarda lub Magdalenę. Oni odpłacali mi tym samym. skakaliśmy sobie do oczu z byle powodu, albo milczeliśmy wyzywająco. Już byliśmy podzieleni, a oni jeszcze nie zaczęli atakować!
Faktycznie na drzwiach wejściowych wisiało ogłoszenie nakazujące wszystkim osobom opuszczenie gmachu w czasie dwudziestu czterech godzin. Nakaz podpisał administrator w imieniu i na wyraźne żądanie komisarza miasta.

Ocknąłem się. Sylwester poszedł i nadal go nie ma, i jest cholernie duszno. lekki kurz osiadł na rękach. Czas jest bierny i nic go nie pośpiesza.
A może nie przepadnę, może coś się zdarzy, coś przeszkodzi. Ludzi jest teraz tyle na świecie, że na kogoś jeszcze można liczyć - na jakiś protest, petycje do władz. Choć bardziej to wygląda na zbliżający się sądny dzień, najdalej za kilka miesięcy będzie koniec tej udręki i odetchniemy z ulgą ostatnim westchnieniem.
Zdawać się być mogło, że mogę bez problemu uciec. nie, nie mogę. Jestem osaczony, mimo że tego nie widać. Gdziekolwiek się bym znalazł, będę ścigany z całą bezwzględnością, z uporem stanowiącym dla ścigających racje bytu. Pozostaje mi to zaakceptować i zdobyć się na zrozumienie bycie kozłem ofiarnym fanatycznych wyznawców. Co z tego, że będą mieli mnie za odmieńca, a czy wiedzą jak jest z nimi.
Taki Paryż, czy istnieje to miasto, skoro nie mogę je odwiedzić? Być może czeka tam ktoś na mnie? Tu niestety wszystko jest skażone, a napięte nerwy często nie wytrzymują.
Tam gdzie powinna podobno na mnie czekać jest góra - Sainte Victoire, niespokojne niebo, przykrywające pancerzem ziemię. Widok ten to suma sił - starych, zastygłych we wzniesionych graniach, i sił niespokojnych, wariackich furiatów drących wszystko na strzępy, i tych pełzających po ziemi arogantów. W dolinie mgiełka zabarwiona szarym niebem, powietrze ja młot uderzające prostopadle w dół. Patrząc z góry widać zmaganie się wiatru z ciemnozieloną naturą, sfalowaną i dramatycznie wygiętą ciągłym szarpaniem. Najniżej jest płaska równina z pryszczami domostw, z grzebieniem mostu, szpikulcem kościoła, otoczona stopniami zalesionych gór, które nieruchomo wydają się na nią nacierać. Żywioły choć wzajemnie przeciwne, przyciągają się nie potrafiąc bez siebie istnieć. Tak tam wygląda, gdy ja tu liczę natężenie strachu na centymetr kwadratowy mózgu, aż osiągnie on punkt krytyczny, w którym zawiesza się i waha, i leciutko po chwili opada. Wówczas już można praktycznie wszystko zrobić i nic się nie stanie.

Edward śmieje się za plecami, kiedy ja wgapiałem się w okienko. Ten to ma poczucie humoru! Śmieje się piskliwym głosem, nieco histerycznym.
- To jest jakaś totalna farsa, co oni kurwa mogą mi zrobić!? - Robak z ruszającymi się nerwowo czułkami, najwyraźniej wystraszony, cofną odwłok do szpary.
Ile dni już minęło od chwili przyprowadzenia nas w to miejsce przez Sylwestra? Wszystko miało do tej pory jakieś granice, formę, a obecnie ona się zatarła. Pozostają odruchy, takie właśnie jak śmiech, apatia, szał.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Sylwestra, odniosłem wrażanie, że jest niezrównoważonym pyszałkiem. Nie wyglądał na trzeźwego. Mamrotał słowa i usuwał je splunięciem jak pestkę śliwki. Zetknęliśmy się całkowicie przypadkowo (o ile on nie czekał tam właśnie na mnie), na pustym skrzyżowaniu, około północy (w dzień jest to najruchliwsze skrzyżowanie w mieście). Przecinaliśmy je prostopadle do siebie tak, że spotkaliśmy się w samym środku placu. Już ten fakt wydaje się podejrzany. Początkowo myślałem, że chce mnie wylegitymować za przechodzenie w niedozwolonym miejscu - tak się spieszył. On jednak przedstawił mi się jako kwatermistrz anarchistycznej armii, mimo to bardziej wyglądał mi na działacza oficjalnej organizacji młodzieżowej.

CDN

IX.MMVI

-->